Jerzy Skolimowski odwiedził Szkołę Filmową w Łodzi. Opowiadał o latach spędzonych przy Targowej, ale również o tym, jak to się stało, że jako 18-letni człowiek napisał scenariusz „Niewinnych czarodziejów” Andrzeja Wajdy.
Jerzy Skolimowski odwiedził Szkołę Filmową w Łodzi jako gość Forum
Kina Europejskiego Orlen Cinergia. Opowiadał o latach spędzonych
przy Targowej, ale również o tym, jak dziś robi filmy. Prowadzący
spotkanie Michał Chaciński pytał o metodę pisania scenariusza,
pracę z operatorem i aktorami, montaż i rolę muzyki w filmie.
Czego pan nie znosił w Szkole
Filmowej?
Wykładów. Wolałem praktykę. Wydawało mi się, że każdą chwilę
spędzoną z kamerą w ręku czy też blisko kamery jestem w stanie
wykorzystać dla swoich celów. Często kłóciło się to z zajęciami
„oficjalnymi”, więc zdarzało mi się obrywać oceny niedostateczne
głównie za absencję podczas tych zajęć. W sumie wyszedłem na tym o
tyle dobrze, że udało mi się nakręcić „Rysopis” (film dyplomowy
Skolimowskiego z 1964 roku – jedyny pełnometrażowy dyplom aż do
2013 roku, kiedy to w szkole powstała „Jaskółka” Bartosza
Warwasa).
Czy pracuje pan nad scenariuszem według jednego
modelu?
Niech za odpowiedź posłuży przykład trzech ostatnich filmów,
które nakręciłem w Polsce „Cztery noce z Anną”, „Essential Killing”
i „11 minut”. Każdy z tych przypadków był inny. Zacznijmy od końca.
„11 minut” (2015) powstał w przedziwny sposób. Cztery lata temu
wydarzyła się bardzo tragiczna historia w moim życiu (zmarł syn
reżysera Józef – miał 42 lata) i byłem w bardzo złym stanie
psychicznym. Miałem dziwne czarne sny. W jednym z nich przyśniła mi
się dokładnie ta finałowa scena filmu. Obudziłem się w przekonaniu,
że byłem w kinie na jakimś fascynującym filmie, który się tak
znakomicie skończył. Postanowiłem zrobić ten film. Pracowałem
wstecz – musiałem znaleźć (wymyślić) tych kilkanaście osób, które
maja zginąć w finale. To nie jest model, a bardzo dziwaczna metoda
pisania scenariusza.
Poprzedni film „Essential Killing” (2010, Nagroda Specjalna
Jury na MFF W Wenecji) wydarzył się wskutek wypadku. Jechałem zimą
w nocy leśną drogą na Mazurach. Wpadłem w poślizg i zatrzymałem się
o centymetry od krawędzi dużej skarpy. Zdałem sobie sprawę, że
jestem na drodze między lotniskiem w Szymanach a bazą, której
trzymano więźniów CIA w Starych Kiejkutach. Wpadłem na pomysł, że
to samo, co mnie, mogło się wydarzyć więźniarce, która wiozła tych
nieszczęśników. Dojechałem do domu. Położyłem się spać, ale
obudziłem się po dwóch godzinach o trzeciej nad ranem, mając zarys
całego scenariusza w głowie. Jak widać, też był to wypadek
nietypowy.
Natomiast „Cztery noce z Anną” (2008) to był klasyk, pierwszy
film po siedemnastu latach przerwy. Mieszkałem wtedy w Malibu. Na
jakimś przyjęciu natknąłem się na Isabelle Hupert. Spytałem ją:
„Słuchaj, jak tam siedzisz na tej ladze w szatni w filmie
„Pianistka” i zastanawiasz się, czy wrzucić szkło do kieszeni
swojej uczennicy, miałaś swój własny timing, czy Haneke ci mówił,
ile masz siedzieć?” Odpowiedziała mi: „Miałam własny timing”. Ja na
to: „I co, pierwszy dubel był najdłuższy?” Spojrzała na mnie
uważnie: „Tak”. „Około dwóch minut?” „Prawdopodobnie”. „Drugi dubel
trwał minutę?” „Tak”. „A trzeci był pewnie najkrótszy?” „Tak”. „I
wszedł do filmu ten drugi?” „Tak. Wiesz co, chciałabym z tobą
zrobić film”. „Fajnie, ale o czym?” „Jest taka książka Susan Sontag
W Ameryce, wzorowana na postaci polskiej aktorki Heleny
Modrzejewskiej”. Napisałem scenariusz, spotkałem się z producentem.
Powiedział, że to musi kosztować jakieś dwadzieścia parę milionów
euro. Zaczęły się przygotowania, szyto kostiumy dla Hupert.
Producent mówi: „Nie mogę zebrać dwudziestu paru milionów, mógłbyś
skrócić tekst”. Wydarłem te najdroższe sceny. On to wycenił na
osiemnaście milionów. Za jakiś czas wraca do mnie i mówi: „Wiesz
co, wydrzyj jeszcze trochę”. Kiedy doszedł do dziesięciu milionów,
których nie mógł zdobyć dla mojego filmu, stwierdził: „Ponieważ
nikt nie chce dać takiej kasy, bo nie wierzą, że jesteś w stanie po
siedemnastu latach zrobić film. Nakręć najpierw jakiś maleńki
filmik, który ci otworzy drogę”. Podpisałem z nim umowę, wziąłem
jakieś 15 procent i zapomniałem o sprawie. Za pół roku moja żona
Ewa przypomina mi: „Jeśli nie napiszemy tego tekściku, który mamy
oddać za cztery dni, będziemy musieli zwrócić kasę, której już nie
mamy”. No to trzeba napisać, ale co. Wtedy Ewa przypomniała
historię z rubryki „Ciekawostki” w gazecie sprzed paru lat. Pewien
Japończyk był tak wstydliwie zakochany w jakiejś damie, że
nie śmiał się do niej zbliżyć, tylko w nocy zakradał się pod jej
okno i patrzył na nią. Postanowiłem, że przeniesiemy to na Polskę,
zdecydowaliśmy się na opowiedzenie o czterech nocach. Co między
nimi? Niech będzie świadkiem gwałtu na niej. Podzieliliśmy się
pisaniem i tak po trzech dniach oddaliśmy tekst, szczęśliwi, że nie
trzeba będzie zwracać zaliczki. Po 48 godzinach producent dzwoni:
„To jest świetny tekst. Robimy ten film”. I tak powstały „Cztery
noce z Anną”. Zwykle wychodzę od jakiejś sceny, od czegoś, co mnie
wizualnie zainspiruje, i wokół tego zaczynam snuć opowieść do
przodu lub wstecz.
Głos z sali: Nazywam się Lech Czołnowski, jestem
absolwentem tej szkoły i reprezentuję Warsztat Formy Filmowej.
Myśmy tu też kiedyś niezłą rewolucję zrobili. Poprosiliśmy, żeby
pan został rektorem. Pan się zgodził, ale zabrakło nam dwóch
głosów. Zdradziło nas dwóch kolegów – Piotr Bikont i taki Polonus z
Danii. To był stan wojenny. Dla nas był pan easy rider – nie
związany z żadną koterią, a wtedy rektorów przywożono w teczce z
komitetu centralnego. Tu są studenci. Proszę opowiedzieć o swoich
latach w szkole. Krążą legendy, że na „Rysopis” zbierał pan taśmę
przez kilka lat.
Z tą taśmą to rzeczywiście ciekawa sprawa. „Rysopis” ma jakieś
2 200 metrów. Jako studentowi przysługiwało mi na pierwszą etiudę
60 metrów. Wykonałem ją, nazywała się „Oko wykol”. Na drugim roku
mieliśmy dwa filmy do zrobienia. Taśmy było bardzo mało. Planując
zrobienie „Rysopisu”, wszystko kręciłem w jednym dublu. Dlatego
udało mi się zaoszczędzić trochę taśmy. Po drugim roku miałem
jakieś trzysta metrów. Na trzecim roku zacząłem kręcić „Rysopis”.
Oficjalnie z przydziału dostałem taśmę na dwudziestominutowy film i
ciągle jeszcze byłem do przodu. Ale na dyplomowy film dostałem
jakiś tysiąc metrów i ciągle mi brakowało. Wiedziałem, że
operatorzy z wytwórni sprzedawali końcówki taśmy do lokalnych
zakładów fotograficznych, więc odkupowałem od fotografów co dłuższe
kawałki, żeby móc swój film skończyć.
„Rysopis” powstał bez dubli, dlatego wszelkie błędy, jakie
mogłem popełnić, to w tym filmie oczywiście są. Ale warto było.
Pojechał na Nowojorski Festiwal Filmowy, a ja – student czwartego
roku – siedziałem w loży Lincoln Center i patrzyłem, jak dwa
tysiące ludzi ogląda mój film. Aczkolwiek naczelny krytyk New York
Timesa napisał: „Pan Skolimowski był łaskaw przywieść swoje
niezmontowane materiały, aby je nam zademonstrować w Nowym Jorku”.
Na to zareagował Jean-Luc Goddard. Napisał do mnie list, który jest
jednym z cenniejszych obiektów w moim archiwum. W skrócie brzmiał
tak: „Nie zwracaj uwagi na tych amerykańskich kretyńskich krytyków.
Ty i ja jesteśmy dwoma najlepszymi reżyserami na świecie”. To była
niezła rekompensata.
Czego oczekuje pan od operatora?
Ostatni film nakręciłem z młodym człowiekiem Mikołajem
Łepkowskim. Zobaczyłem film, przy którym pracował, „Matka Teresa od
kotów”. Tam jest jedno ujęcie, które mnie zachwyciło. To jest jazda
przez korytarz z tyłu głowy bohatera, który idzie w głąb. Jedziemy,
jedziemy, jedziemy i nagle on odwraca kamerę do góry nogami, robi
woltę i wraca. Pomyślałem, że to bardzo ciekawe, bo niby bez sensu,
ale jednocześnie jest w tym taka siła i zobrazowanie tego, co się
dzieje w głowie bohatera. Spotkałem się z Mikołajem i pytam, jak
wpadli na pomysł tego ujęcia. „To cudem weszło do filmu, bo reżyser
go nie chciał. Coś takiego mi się przywidziało”. „A będzie się panu
w stanie to jakoś częściej przywidywać?” „Tak, oczywiście, im
bardziej ekstrawagancko, tym lepiej”. Na podstawie jednego ujęcia i
jednej jego wypowiedzi zaangażowałem go do filmu.
Kiedy robiłem „Walkower”, planowałem filmować w długich
ujęciach. Szukałem wtedy kogoś, kto ma praktykę takim kręceniu,
żeby tę kamerę długo prowadzić. Zdecydowałem się wtedy na Antoniego
Nurzyńskiego. Za każdym razem jest to inny powód.
Wymaga pan od aktorów długich prób przed zdjęciami,
czy wchodzą na plan i wtedy dopiero sprawdza pan, co mają do
zaproponowania?
Muszę się państwu przyznać do pewnej wady. Jestem straszliwie
leniwy. Długie próby z aktorami zanudziłyby mnie na śmierć, dlatego
wolę pójść na żywioł. Jednocześnie jestem zwolennikiem aktorstwa
powściągliwego. Aktor zwykle proponuje więcej niż trzeba, więc
ograniczyć go trochę, to nie jest taka trudna sprawa. Jak mu się
powie: „A teraz nie graj nic, na kompletnie pokerowej twarzy coś
zrób”. Jak on to zrobi i widzi, że tak można, mówię: „Możesz
troszkę dodać”.
Montaż, sposób połączenia poszczególnych elementów w
pańskich filmach, to jest coś absolutnie niepowtarzalnego w
kontekście polskiego kina. Siadając do stołu montażowego, wie pan,
jak ma wyglądać film.
Nie myślę o montażu dopóki nie siądę przy stole montażowym.
Moja praktyka w tym względzie to metoda prób i błędów. Mieliśmy 65
wersji montażowych filmu „11 minut”. Oglądam materiały podczas
zdjęć, by ewentualnie wyłapać jakieś braki, co jeszcze można by
dorobić. Po szkole nie miałem pojęcia o montażu, bo opuściłem
wszystkie zajęcia na ten temat. Dlatego chciałem zrobić „Walkower”
w długich ujęciach. Montażu uczyłem się w trakcie pracy nad
kolejnymi filmami, czasem w tragicznych okolicznościach.
Kiedy byłem zmuszony, żeby wyjechać z kraju po nieszczęsnych
„Rękach do góry”, wdałem się w ogromny hollywoodzki film… aż wstyd
mówić o tym. Zacząłem go kręcić metodą, jaką znaliśmy z Polski, to
znaczy według scenopisu. Ze względu na oszczędność taśmy unikało
się robienia masterszotów. To był film z Claudią Cardinale w jej
najlepszym okresie tuż po „Osiem i pół” i innymi bardzo znanymi
aktorami. Na planie wszyscy się dziwili, ale towarzyszyła mi
opinia, że oto przyjechał kolejny genialny młody reżyser z Polski.
Myśleli, że to jest właśnie ten symptom geniuszu. Tymczasem zaczęły
przychodzić dramatyczne raporty z montażowni, że tego filmu nie da
się zmontować. Dopiero wtedy wyjaśniono mi, że koniecznie trzeba
robić masterszoty.
Potrzebuje pan kogoś, kto panu doradzi, powie, czy
jakieś rozwiązanie jest dobre czy złe?
W trakcie pisania moich pierwszych tekstów taką osobą był
Andrzej Kostenko – przy „Barierze”, „Rękach do góry” i przy „Le
Départ”. Teraz tę rolę spełnia Ewa. Dobrze jest mieć partnera.
Prawdopodobnie te moje najgorsze filmy, a popełniłem ich chyba
cztery – tych się wstydzę – były takie z powodu osamotnienia, że
byłem sam, walcząc na obcych terytoriach. Była to trochę walka z
wiatrakami – donkiszoteria bez Sancho Pansy.
Pan i pańskie pokolenie mieliście niesamowitą pewność
siebie, czasem wręcz bezczelność. Zawsze publicznie
prezentowaliście niezachwiane przekonanie, że wartość tego, co
zrobiliście, nie ulega żadnej wątpliwości. Anegdota mówi, że w
drodze na festiwal filmowy powiedział pan do kolegów: „Kurwa, tylko
ten Visconti może ewentualnie coś równie dobrego
zrobił”.
Pewność siebie jest przydatna w tym zawodzie, bo na planie
reżyser jest tym, który musi zadecydować o wszystkim. Lepiej chyba
nadrabiać miną i udawać, że się wszystko wie, niż zdradzać się z
tym ogromem niepewności, którą się w sobie nosi. Nie wierzę, że
jest taki reżyser, który na planie wie wszystko. Zrobiłem prawie
dwadzieścia filmów – cztery z nich są według mnie katastrofalne
(głos z sali: „Które?”). Proszę bardzo: moje fatalne filmy to:
„Przygody Gerarda” – to właśnie ten film z Claudią Cardinale,
„Wiosenne wody” – film z Timothy Huttonem, Nastassją Kinski,
Valerią Golino, Williamem Forsythem, „Ferdydurke” – tego filmu się
szalenie wstydzę i trochę lepszy jest film „Sukces jest najlepszą
zemstą” – z Michaelem Yorkiem, Michelem Piccoli. Trudno, stało się.
Cztery filmy kiepskie, pięć jako takich, ale 50 procent moich
filmów jest naprawdę niezłe. Wychodzę mniej więcej na swoje.
Ta siedemnastoletnia przerwa w robieniu filmów była
spowodowana moją klęską przy „Ferdydurke”. Choć niektórzy o dziwo
życzliwi mi krytycy twierdzili, że to jest całkiem niezły film. Dla
mnie jest to film nie do obrony. To była błędna kalkulacja:
Gombrowicz po angielsku, w obsadzie międzynarodowej (francuskie
aktoreczki, hollywoodzki gwiazdor, angielski słynny aktor), wszyscy
mówili innym akcentem – to był bełkot. Pomyślałem, że muszę
odpocząć, zastanowić się, co chcę robić w kinie i czy w ogóle
jeszcze chce robić filmy. Mogłem wreszcie zająć się serio
malowaniem. Malowałem całe życie, ale nigdy nie miałem na to czasu.
Tych dwóch spraw nie udaje mi się łączyć – albo robię filmy, albo
maluję. W malarstwie nie uznaję żadnych kompromisów – żeby obraz
się podobał, żeby go sprzedać, czy żeby był na temat. Maluję po
prostu to, co chcę. Nie robię szkiców. Nigdy nie wiem, co mi
wyjdzie. Podchodzę do płótna jak do happeningu. Mam akurat ochotę
na kolor żółty, więc biorę kubeł żółtej farby. Zwykle robię bardzo
duże formaty, niektóre moje obrazy mają trzy na pięć metrów.
Zaczynam chlapać farbą i patrzę, co wychodzi. Przez tych
siedemnaście lat wyrobiłem sobie jaką taką markę jako malarz. Udało
mi się umieścić moje obrazy w kilku muzeach i wśród kilkudziesięciu
kolekcjonerów, niektórych o bardzo znanych nazwiskach. Odniosłem
sukces jako malarz i tylko z tym poczuciem, że się sprawdziłem, że
się nie sprzedałem, zachowałem autentyczną postawę artysty, który
robi to, co chce, mogłem wrócić do robienia filmów.
Ciągle rozmawiamy o obrazie, ani jedno słowo nie padło
na temat muzyki…
Muzyka jest niesłychanie ważna, ale to sprawa wtórna. Można o
niej rozmawiać dopiero jak się widzi, co się ma na ekranie. Można
dojść do wniosku, że muzyki nie potrzeba. W filmie „The Lightship”
(„Latarniowiec”) z Robertem Duvalem i Klausem Marią Brandauerem –
austriackim potworem – wpakowaliśmy na próbę kawałeczek
Szostakowicza i to był straszny błąd. To była muzyka tak genialna,
że potem nie mogłem osiągnąć tego poziomu. Z Krzysztofem Komedą
mieliśmy taką metodę, że we dwóch oglądaliśmy film, a on zachęcał
mnie, żebym wydawał dźwięki emocjonalne towarzyszące temu, co się
dzieje na ekranie. Jemu to wystarczało – miał właściwe napięcia
emocjonalne, a o to chodziło.
Kiedyś próbowałem grać na perkusji i nawet raz udało mi się
wystąpić z zespołem Melomani, kiedy grali w Klubie Medyka w
Warszawie. „Dentoksa” Sobocińskiego zabolał brzuch, musiał biec do
toalety. Rzucił mi pałki i mówi: „Graj”. Zaczynam bębnić, ale Duduś
Matuszkiewicz podchodzi do mnie i miarowo tupie, bo ja kompletnie
gubię rytm. Dograłem jakoś ten utwór do końca, potem wrócił
Sobociński i tak się skończyła moja kariera jazzmana.
Głos z sali: Skąd brała się w panu pewność
siebie?
Z braku pewności siebie. Jak zauważyliście państwo, zacinam
się. Jako młody człowiek miałem problemy z wysłowieniem się.
Cynicznie wykorzystywałem to w szkole podstawowej. Kiedy działałem
jako artysta, pomyślałem, że tę wstydliwą sprawę – tę nieśmiałość i
zakompleksienie, które demonstrowało się w zacinaniu się – muszę
jakoś zwalczyć. Dlatego jako chuderlawy młody człowiek zająłem się
boksem. Po pół roku trenowania wziąłem udział w turnieju pierwszy
krok bokserski. Wygrałem trzy walki, dochodząc do finału. To już
nie było źle. Wystąpiłem na ringu jedenaście razy, połowę walk
przegrałem, ale dało mi to pewność siebie. Na Saskiej Kępie
podrywałem najładniejszą dziewczynę w gimnazjum, w której kochał
się największy w okolicy zabijaka – niejaki Plichta. Ale po Saskiej
Kępie rozeszła się wieść, że ja trochę boksuję. Więc kiedy idąc z
dziewczyną, natknęliśmy się na Plichtę, on ustąpił trochę z drogi i
powiedział: „Cześć bokser”. Była więc to pewność zbudowana, udawana
może aż do tej chwili.
Ten sam głos z sali: Czy pracując na Zachodzie i
biorąc udział w pewnym flircie z komercją myślał pan o tym, jakie
filmy mógłby pan robić w Polsce, nie schodząc ze ścieżki
awangardy?
Gdyby nie przegnano mnie z tego kraju, robiłbym takie właśnie
filmy jak „Ręce do góry”. Gdyby one mogły być pokazywane na
ekranach, prawdopodobnie odegrałbym ważną rolę w polskim
społeczeństwie, a nawet, mówiąc szumnie, w polskiej historii.
Ten sam głos: Jakie są pana ulubione
filmy?
Aż wstyd powiedzieć, ale ja naprawdę lubię te „11 minut”.
Wiem, że to jest film kontrowersyjny. Ma swoich wielbicieli i
zażartych przeciwników. Tym ostatnim radziłbym zobaczyć film
jeszcze raz, bo są tam ukryte dosyć przytomne spostrzeżenia i
metafory delikatnie, aluzyjnie rzucone. Zwykle pytam na spotkaniach
z widzami tego filmu, kto zauważył faceta który niesie krzyż. Na
100 osób dwie, trzy mówią, że tak.
Drugim ulubionym jest „Moonlighting” czyli „Fucha”. To była
spontaniczna akcja. Po wprowadzeniu stanu wojennego, 15 grudnia
zdałem sobie sprawę, że musze coś z tym zrobić, bo za bardzo się
tym przejąłem. W trakcie świąt namówiłem czterech swoich
przyjaciół, żeby w moim domu w Londynie napisali każdy inną scenę,
a ja biegałem między nimi i opowiadałem im o tych scenach. Po kilku
dniach miałem tekst. Zaniosłem go do Chanel Four i od razu dostałem
na film pół miliona funtów. Wziąłem rakietę tenisową i poszedłem do
snobistycznego klubu, gdzie szalenie zamożni ludzie grają sobie na
trawie. Zobaczyłem tam kogoś, kogo znam i namówiłem go, żeby zagrał
ze mną seta. On był znacznie lepszym tenisistą. Wiedziałem, że mam
tylko te chwile, kiedy mijamy się, zmieniając strony kortu. Przy
zero jeden mówię: „Chyba zaczynam film wkrótce”. „A, to świetnie”.
Zero trzy, on pyta: „Z kim masz ten film?” „Chanel Four daje mi pół
kasy”. „To znakomicie”. Zero pięć, „A kto wystąpi?” Mówię: „Jeremy
Irons”, co nie było jeszcze pewne. Widziałem, że już się załapał i
zacząłem grać najlepszy tenis w życiu. Doprowadziłem do tiebreaka,
którego on nienawidził grać, bo się wtedy denerwował. Wtedy mówi:
„Dajmy spokój tej głupiej grze. Let’s talk business”. Dwadzieścia
minut później podpisał mi czek na pół miliona funtów i miałem
budżet filmu.
A trzeci, żeby tak szczerze powiedzieć, może „Essential
Killing” jednak. Wolałbym wybrać z sześć. Te wczesne moje polskie
filmy też są fajne.
Jak to się stało, że napisał pan scenariusz
„Niewinnych czarodziejów” Andrzeja Wajdy?
Ale to znowu nieskromna historyjka… Miałem osiemnaście lat,
pisałem marne wierszydła, ale zostałem najmłodszym członkiem
Związku Literatów Polskich. Zostałem wysłany do domu pracy twórczej
w Oborach pod Warszawą, gdzie przeciętna wiek była 70 lat. Tam
Andrzej Wajda z Jerzym Andrzejewskim pisali scenariusz o młodych
ludziach. Ponieważ ja byłem tam jedynym młodym, dali mi to do
przeczytania. Wiedziałem oczywiście, kim oni są, ale nie robiło to
na mnie specjalnego wrażenia, bo byłem zajęty swoimi sprawami –
boks, poezja, dziewczyny i tak dalej. Pozwoliłem sobie na dość
śmiałą krytykę: „To jest bez sensu kompletnie. Tak młodzi ludzie
się nie zachowują, nie mówią takim językiem”. Popatrzyli na mnie i
Andrzej Wajda mówi: „To niech pan spróbuje napisać swoją wersję”.
Tej samej nocy napisałem 25 stron. Dałem im to rano i to jest
dokładnie ten film „Niewinni czarodzieje”. Że młodzi ludzie jeżdżą
na skuterach, że grają jazz, że podrywają dziewczyny, że nie wiedzą
właściwie, o co im chodzi, żyją z minuty na minutę. Tego
wszystkiego niebyło w tekście, który oni mi dali do czytania.
Głos z sali: Dawno temu w 1970 roku spotkaliśmy się w
mieszkaniu pana teściów na Bednarskiej. Pan tego spotkania nie
pamięta, ja też nie, ale pamiętam jedną kwestię, którą pan wtedy
wygłosił: „To jest bardzo niesprawiedliwe w życiu, że kiedy
jesteśmy młodzi, nie mamy żadnych możliwości, żeby zaspokoić swój
apetyt na życie. A kiedy jesteśmy starzy i mamy te możliwości, to
tracimy apetyt”. Co pan o tym paradoksie myśli teraz, kiedy
jesteśmy na drugim krańcu życia?
Przechodzi mi to trochę przez głowę, ale na szczęście apetyt
mnie nie opuszcza jeszcze.