Film Marie Noelle ma wszystko, czym powinno się charakteryzować dobre kino: fascynującą bohaterkę, właściwie skonstruowany scenariusz, sprawnie opowiedzianą historię, artystyczne zdjęcia, muzykę napisaną przez mistrza i świetne kreacje aktorskie.
Jest taka sekwencja w filmie Marie Noelle. Młodzi małżonkowie
przytuleni w łóżku, on szepcze jej czule do ucha: „Chcesz?” „Mhm” –
odpowiada ona z przymkniętymi powiekami. Nagle zrywają się i gdzieś
pędzą. Następne ujęcie: w laboratorium objęci z zachwytem
przyglądają się szklanym pojemnikom ze świecącą na niebiesko
substancją.
Te dwie sceny oddają istotę niezwykłej historii bohaterki
filmu „Maria Skłodowska-Curie”. Pokazują, co stanowiło podstawową
treść jej życia. Wielka miłość do męża nierozerwalnie spleciona z
całkowitym poświęceniem się badaniom naukowym. Zresztą oboje
dzielili uczucie i pasję, co sprawiało, że byli szczęśliwym
małżeństwem. Ta sekwencja pokazuje też, w jaki sposób Marie Noelle,
będąca wraz z Andreą Stoll współscenarzystką, prowadzi narrację
swojego filmu. Wykorzystuje wydawałoby się zwykłe życiowe sytuacje,
a jednak w jakiś sposób symboliczne, obrazujące emocje, charakter
relacji, sposób myślenia, postawy ważne dla bohaterki i jej
najbliższego otoczenia. Reżyserka uzyskuje dzięki temu skrót, który
dynamizuje opowieść, prowadzi widza do sedna sprawy i budzi jego
wrażliwość. To działa trochę tak, jak dobra poezja. Cała sztuka
polega jednak na tym, żeby te sceny wymyślić i dobrze je
wyreżyserować, zapraszając uprzednio do współpracy odpowiednich
aktorów.
Trzeba przyznać, że film Marie Noelle ma wszystko, czym
powinno się charakteryzować dobre kino: fascynującą bohaterkę i jej
niezwykłe życie, właściwie skonstruowany scenariusz, sprawnie
opowiedzianą historię, artystyczne zdjęcia, muzykę napisaną przez
mistrza (Bruno Coulais) i świetne kreacje aktorskie (Karolina
Gruszka). „Maria Skłodowska-Curie” to dojrzałe, pełnowartościowe
dzieło, co nie musi dziwić, zważywszy, że autorka nie jest już
osobą młodą. Z drugiej strony to zaledwie jej trzecia fabuła.
Jednak przenoszenie na ekran biografii sławnych ludzi nie należy do
łatwych zadań. Twórca stoi przed trudnymi decyzjami dotyczącymi
selekcji materiału i sposobu zaprezentowania bohatera tak, żeby
oddać go w całej złożoności, a jednocześnie uchwycić jego
niepowtarzalność, wytrzymać jego wielkość, dramat, przekleństwo i
na końcu poddaje się konfrontacji z wyobrażeniami widzów. Myślę, że
Marie Noelle wyszła z tej batalii zwycięsko.
Autorka skupiła się na stosunkowo krótkim okresie z życia
Marii Skłodowskiej-Curie, pokazując wydarzenia na przestrzeni
zaledwie ośmiu lat. Pominęła polskie dzieciństwo i młodość
bohaterki, nie pokazała starości i śmierci Marii. Kto zna choć
trochę biografię Skłodowskiej, wie, że byłoby o czym opowiadać.
Ramy filmu Noelle w zasadzie wyznaczają dwie daty wręczenia Nagród
Nobla – 1903 i 1911. Ten czas wystarczył, by opowiedzieć o
bohaterce jako wielkiej uczonej (podziwianej przez Einsteina),
która odkryła promieniotwórczy rad, otrzymała go w postaci czystej
w laboratorium i mnóstwo wysiłku włożyła w to, by wykorzystać swoje
odkrycie w leczeniu nowotworów. Słuszna przy tym wydaje się decyzja
autorek scenariusza, żeby nie zagłębiać się zanadto w szczegóły
badań, nie skupiać się na fizyczno-chemicznych
wywodach.
Równie ważny był dla nich portret bohaterki jako żony i matki.
Widzimy ją zatem z ukochanym mężem Piotrem Curie (po jego
tragicznej śmierci zawsze podkreślała, że jej osiągnięcia to efekt
wspólnej pracy). Poznajemy również Skłodowską jako kobietę
wyemancypowaną, myślącą niekonwencjonalnie (była pierwszą
kobietą-wykładowcą na Sorbonie, opracowała dla swoich dzieci nowe
metody nauczania). Mimo bezsprzecznych osiągnięć, zmagała się z
uprzedzeniami w zdominowanym przez mężczyzn środowisku naukowym.
Głośny był jej romans, gdy była już wdową. Nie uznawała bowiem
konwenansów wobec miłości, jaka połączyła ją z Paulem Langevinem,
również wybitnym naukowcem, który miał żonę i dzieci. Ale to ona
stała się bohaterką skandalu, tylko ją napiętnowano. O tym również
opowiada Marie Noelle, pokazując jak oburzeni paryżanie i
dziennikarze brukowców oblegają jej dom. To obraz, jaki doskonale
znamy z dzisiejszych przekazów medialnych.
Jednym z filarów powodzenia artystycznego przedsięwzięcia,
jakim określić można „Marię Skłodowską-Curie”, jest oczywiście
tytułowa kreacja Karoliny Gruszki. Aktorka stworzyła wielowymiarową
postać. Operując subtelnymi środkami, bez jednej fałszywej nuty
potrafiła przekazać skrajne uczucia: od rozpaczy, przez matczyną
troskę, po miłość do mężczyzny, radość z osiągniętego celu. Wybór
takiego klucza interpretacyjnego wydaje się słuszny – wszak uczona
była ponoć niezwykle skromną i zdyscyplinowaną osobą. Mimo że grę
emocji swojej postaci Karolina Gruszka oparła na niuansach, to
wystarcza, by mocno zaangażować widza. Maria, choć drobnej postury,
jest kobietą silną, wolną w myśleniu, zdeterminowaną i nieugiętą, a
jednocześnie wrażliwą i czułą. Gruszce z powodzeniem partnerują
Charles Berling jako Piotr Curie i Arieh Worthalter jako Paul
Langevin oraz Izabela Kuna jako siostra Marii, Bronisława.
Nieco fragmentarycznej, ale zachowującej logiczną ciągłość i
nasyconej emocjami narracji towarzyszy warstwa wizualna, w której
bardzo dużo się dzieje. Kamera Michała Englerta jest niezwykle
ruchliwa – czasem wędruje za bohaterami, przenosząc się bez cięć z
postaci na postać. Innym razem filmuje statycznie długim
obiektywem, ujmuje szeroki plan lub skupia się na detalu, czasem
patrzy ukośnie z dołu lub prostopadle z góry. Są chwile, kiedy ta
ruchliwość, rozedrganie stają się męczące i wywołują dezorientację
widza, który nie nadąża za obrazem. Wyraźne jest też operowanie
światłem – przebłyskami, odbiciami – nadaje to obrazowi organiczną
naturalność. Englert ingeruje również w głębię kadru. Sporo jest
ujęć, głównie plenerowych, gdzie ostre są tylko niektóre „ważne”
fragmenty pierwszego planu, a tło jest w specyficzny sposób rozmyte
i rozświetlone, jakby składało się z wielu plam. Przypomina to
trochę malarstwo impresjonistów. Autor zdjęć pokazał tu wielki
kunszt tak, że obrazy opowiadają własną historię. Z fabułą
dodatkowo spaja je muzyka wyjątkowej urody, którą skomponował Bruno
Coulais (znany jako autor ścieżki dźwiękowej do „Mikrokosmosu” i
„Makrokosmosu”). To wszystko razem sprawia, że dzieło Marie Noelle
przemawia do nas na kilku poziomach z estetyczną
intensywnością.
PS. Film kręcony był m.in. w Łodzi – w pałacu Poznańskiego, a
na jednym z podwórek wybudowano laboratorium Skłodowskiej. Jednak
na ekranie trudno doszukać się znajomych miejsc – uważny widz
rozpozna Salę Lustrzaną i sień pałacu od strony ogrodu. Łódź
przegrywa tu konkurencję z Paryżem, Brukselą, Berlinem czy
Monachium.
Bogdan Sobieszek