Dokument Marcina Latałły to opowieść o ostatecznym końcu dawnego świata, o końcu klasy społecznej, o kryzysie
więzi międzyludzkich. Ten obraz rodziny w czasach przełomu daje do
myślenia.
Kto kieruje naszym życiem? Politycy, wielki kapitał,
przypadek, rodzina, a może my sami? Oczywiście nie ma jednej
odpowiedzi na to pytanie. Fragment losów pewnej łódzkiej rodziny
ukazuje Marcin Latałło w filmie dokumentalnym „Moja ulica”. W tle
oglądamy narodziny największego w Europie kompleksu
rozrywkowo-handlowego rosnącego na gruzach włókienniczej Łodzi.
Jest to zatem opowieść o ostatecznym końcu dawnego świata, o końcu
klasy społecznej, o kryzysie więzi międzyludzkich. Ten obraz
rodziny w czasach przełomu daje wiele do myślenia.
Marcin Latałło przez pięć lat towarzyszył z kamerą familii
Furmańczyków, która od wielu pokoleń zasiedla mieszkanie w jednym z
robotniczych domów przy ul. Ogrodowej. Zbudował je w XIX wieku
Izrael Poznański dla pracowników swego imperium tekstylnego
rozciągającego się tuż obok – po drugiej stronie tytułowej ulicy.
Ogrodowa jest jak pogłębiająca się przepaść między ludźmi a
światem, który przez dziesięciolecia współtworzyli i który stanowił
istotną część ich życia.
Dokument Latałły powstawał według niezwykle interesującej
metody twórczej. Autor zaczął w 2003 roku zdjęcia, ale nie
wiedział, jak potoczy się opowiadana przez niego historia, a co
najważniejsze - jak i kiedy się zakończy. Pierwsze kadry filmu
pokazują ponure mury fabryczne i stojące naprzeciwko nich
zrujnowane famuły. Teraz zdjęcie rodzinne – pozują na kanapie:
Marek, jego matka, córka z chłopakiem oraz kobieta Marka ze swoją
córką. Kadr jest ciepły i przyjazny, choć niewielki niepokój budzi
brak żony. Matka Marka, podobnie jak jej matka, przepracowała całe
życie na tym samym stanowisku w fabrycznej niciarni. Lubiła i
szanowała swoją pracę. Rodzina i fabryka zawsze były dla niej
najważniejsze. I to ona jest cichym bohaterem tego filmu, cichym
bohaterem w ogóle. Kolejne ujęcia ujawniają przykrą prawdę o Marku:
to alkoholik i życiowy rozbitek, a utrzymuje się na powierzchni
tylko dzięki wsparciu matki.
Szybko przekonujemy się, że „Moja ulica” nie jest opowieścią z
prostą tezą, że oto na Ogrodową wkracza wielki świat, blichtr i
pieniądz, ale tylko na jedną jej stronę, że powstaje kolejne
imperium, a prości ludzie zostali wyrzuceni poza mur – kiedyś: ich
fabryki, dzisiaj: Manufaktury. Nie, życie nie pisze takich prostych
scenariuszy. Dyktując swoje twarde warunki, wciąga reżysera w
opisywany świat. Latałło przestał być jedynie człowiekiem zza
kamery. Towarzysząc miesiącami swoim bohaterom, ingerując w ich
codzienne życie, stał się kimś bliskim, a jednocześnie w jakiś
sposób wziął za nich odpowiedzialność. Tymczasem z każdym dniem
rzeczywistość weryfikowała wyobrażenie reżysera o własnym filmie.
Patrzył, jak „jego” rodzina dryfuje na mieliznę. Bezrobotny chłopak
córki Marka trafia do więzienia za pobicie, córka zostawia swoje
małe dziecko babci i wyjeżdża za granicę. A Marek? Spotykamy go,
gdy z pokiereszowaną twarzą grzebie w śmietnikach. Próbuje zdobyć
parę groszy, by móc się napić.
Tymczasem po drugiej stronie Ogrodowej odnowione fabryczne
mury wypełniają nowoczesne wnętrza, sklepy światowych marek,
ekskluzywne restauracje. Po jednej stronie sukces i postęp:
rozświetlone okna, neony, tłumy klientów i ich samochodów, po
drugiej – porażka i bezradność: ciemne drewniane schody, po których
wspina się bełkoczący Marek. Sam reżyser pozostaje bezsilny wobec
tego, o czym opowiada. Próbuje pomóc swemu bohaterowi, ale również
ponosi klęskę. Nie będzie dobrego zakończenia tej historii.
„Moja ulica” tuż obok sukcesu centrum handlowego ukazuje schyłek dawnej klasy robotniczej, która trafiła do muzeum (dosłownie: matka Marka z dumą ogląda swoje zdjęcie w mieszczącym się na terenie Manufaktury Muzeum Fabryki). Latałło, chcąc przedstawić robotniczą rodzinę, ujawnił jej kryzys, brak systemu wartości, poczucia obowiązku i odpowiedzialności. To oczywiste, że seniorka rodu w jakimś stopniu odpowiada za wychowanie Marka i w konsekwencji także młodszych pokoleń, ale to ona jest jedyną ostoją tych wszystkich zagubionych ludzi – syna, wnuczki i prawnuka. W pełnej goryczy wypowiedzi stwierdza na koniec, że jej rodzina to już nie robotnicy, a nic nie warte robole bez godności. W ten sposób życie napisało Latalle pesymistyczną puentę do jego filmu. I kto jest temu winien? Politycy, wielki kapitał, przypadek, rodzina, a może my sami?