Andrzej Wajda dostrzegł w postaci Władysława Strzemińskiego figurę niepokornego artysty, który, broniąc wolności wypowiedzi, przeciwstawia się systemowi totalitarnemu. Ta heroiczna walka o ideały słabego fizycznie człowieka zafascynowała reżysera.
Film „Powidoki” w reżyserii Andrzeja Wajdy znają już
uczestnicy Festiwalu Filmowego w Gdyni. Poznali widzowie Forum Kina
Europejskiego Orlen Cinergia w Łodzi. Pozostali kinomani muszą
poczekać na oficjalną premierę 13 stycznia. Będzie to szczególne
wydarzenie, bo film wchodzi na ekrany po śmierci jego twórcy. W
szczególnym położeniu znajduje się również recenzent – bo to
ostatnie dzieło mistrza, podsumowujące dorobek życia osoby
niezwykle zasłużonej dla polskiej kinematografii. To także łódzki
film – reżyser po czterdziestu latach od „Ziemi obiecanej” wrócił
do Łodzi, by zrealizować film o Władysławie Strzemińskim – ważnej
dla tego miasta postaci. Recenzja „Powidoków” jest zatem pisana pod
presją niezależnie od tego, jak bardzo obiektywny autor stara się
nie myśleć o wszystkich uwarunkowaniach.
Andrzej Wajda dostrzegł w postaci Władysława Strzemińskiego
figurę niepokornego artysty, który, broniąc wolności wypowiedzi,
przeciwstawia się systemowi totalitarnemu. Ta heroiczna walka o
ideały słabego fizycznie człowieka (Strzemiński był inwalidą –
podczas I wojny światowej stracił nogę, rękę i widzenie w jednym
oku), który do końca się nie poddał, zafascynowała reżysera. O tym
postanowił zrobić film – oto malarz, teoretyk sztuki, propagator
awangardy odrzuca komunistyczny postulat socrealizmu i ponosi
konsekwencje swojej decyzji. Oto opresyjne państwo „wymazuje” z
rzeczywistości człowieka, bo pozostaje niezależny w myśleniu o
malarstwie. Jaką wagę musi mieć postawa artysty, skoro potężny
system widzi w nim zagrożenie? Tak brzmi – jak się wydaje –
najważniejszy przekaz Wajdy związany z „Powidokami”. Sam reżyser
dużo mówił na ten temat.
Niestety, konsekwencją takiego podejścia stały się
uproszczenia, idealizowanie postaci głównego bohatera. Podczas
seansu miałem w głowie informacje na temat skomplikowanego życia
Strzemińskiego, a zwłaszcza jego małżeństwa z Katarzyną Kobro, a
to, co widziałem na ekranie, tylko w niewielkim stopniu rymowało
się z tą wiedzą. Sprawy nie załatwia końcowy napis, że film jest
tylko inspirowany biografią artysty i nie można go traktować jako
rekonstrukcję faktów. Filmowa opowieść obejmuje niecałe dwa
ostatnie lata życia Strzemińskiego i mam wrażenie, że została
„oczyszczona” z wszelkich faktów, które mogłyby odwrócić uwagę
widza od centralnego problemu. Jednocześnie mamy tu do czynienia z
pewną niekonsekwencją, bo w wielu momentach film odwołuje się do
naszej wiedzy o artyście (ekranowa historia nie jest
„samowystarczalna”). Bez niej niektóre sceny i dialogi byłyby
niezrozumiałe.
Jest zatem dobroduszny profesor z nieodłącznymi kulami (tzw.
szczudłami), uwielbiany przez studentów. Jest państwo, które
pozbawia niepokornego artystę środków do życia. Jest upokarzająca
walka o przetrwanie, przymieranie głodem i śmierć. Nie ma
rodzinnego dramatu, trudnego charakteru Strzemińskiego, wysłania
córki do sierocińca, miłości do o wiele młodszej studentki. Mimo
starań niewiele jest też sztuki – kilka obrazów, rysunki, Sala
Neoplastyczna. Nie udało się przedstawić słynnej teorii widzenia.
Strzemiński dyktuje swoją książkę studentom, którzy mu pomagają w
jej spisaniu. Miałem wrażenie, że grający główną rolę Bogusław
Linda z trudnością wypowiada skomplikowane frazy. Wychodzi sucho,
mętnie i nieprzystępnie niczym w filmach instruktażowych. Jaką w
tej sytuacji widz ma szansę, żeby zrozumieć, o co z tymi
„powidokami” chodzi? Czy zaawansowana technologia filmowa w rękach
takiego mistrza obrazu jak Paweł Edelman nie mogła posłużyć do
pokazania, czym one są? A nie jest to bez znaczenia, bo jak inaczej
mamy zrozumieć bohatera. Awangardowa muzyka Andrzeja Panufnika
podkreśla jeszcze ową dziwaczność artystycznej misji
Strzemińskiego. Z drugiej strony – tworzy nastrój przygnębienia i
beznadziejności, zderzając się z optymizmem komunistycznych
hymnów.
Narracja prowadzi nas zatem ulicami Łodzi (udane kadry z kinem
Tatry, Muzeum Sztuki przy Więckowskiego) między scenkami
rodzajowymi w stalinowskim PRL na początku lat 50. XX wieku: pochód
pierwszomajowy, sterowane obrady „wysokiej” komisji potępiającej i
odbierającej prawa, wiec ideologiczny na uczelni, malarnia
Państwowej Spółdzielni Spożywców z monstrualnymi portretami
Stalina, rozmowy z „personalnym” itd. Wszystko to dosyć
schematyczne i przewidywalne, dzieje się jakby za szklaną szybą,
poza którą nasze emocje nie mają dostępu. Jesteśmy świadkami
dramatu bohatera, ale po pierwsze przerobionego już w polskim kinie
w wielu różnych wariantach, a po drugie ów bohater jest w jakimś
sensie nierzeczywisty, bo wypreparowany z prawdziwego życia,
uogólniony. Zabrakło psychologicznej prawdy. Szkoda, bo materiału
na o wiele lepszy scenariusz biografia Strzemińskiego dostarcza aż
nadto.
Jak w tej podwójnie trudnej (bo na szczudłach) sytuacji
poradził sobie Bogusław Linda? Miał niełatwe zadanie, bo – jako się
rzekło – Strzemiński u Wajdy jest zaledwie figurą w narracji na
temat ofiary artysty złożonej na ołtarzu niezależności sztuki. Nie
ma zbyt dużo do grania, prezentuje więc aktorstwo oszczędne.
Znalazły się jednak w „Powidokach” dwie sceny, które mimo tej
powściągliwości (a może właśnie dlatego) na zawsze pozostaną w
pamięci. Pierwsza – kiedy wygłodniały Strzemiński wylizuje pusty
talerz po zupie, której nie pozwolono mu zjeść – Linda, bezgłośnie
operując niuansami, świetnie odegrał moment, w którym zwierzęcy
głód pokonuje resztki godności. I jeszcze finałowa scena śmierci
bohatera w witrynie sklepowej, którą miał urządzić. Wycieńczony
przez
gruźlicę artysta pada, demolując manekiny. Kamera filmuje
konającego od wnętrza salonu, jadąc nisko wzdłuż leżącego na
wystawie ciała. Nad nim zwisa ręka manekina, za szybą – obojętni
przechodnie. Teraz rzeczywiście dotyka nas tragizm ludzkiego
losu.
Bogdan Sobieszek