Kolejny felieton naszej autorki z Sieradza. Tym razem Elżbieta Grzesiak o obcych wpływach w polszczyźnie.
Na wstępie rozczaruję wszystkich tych, którzy
sugerując się tytułem, spodziewali się
inwazji sennych marzeń. Będzie wprost przeciwnie. Rzecz dzieje się w rzeczywistości
i dotyka nas na każdym kroku, kompletnie nie zważając na nasz pojedynczy
sprzeciw. Rzeczoną rzeczą jest: zachodząca w tempie ekspresowym transformacja
rodzimego języka.
Koleżanka polonistka, dostosowując warsztat
pracy do obowiązującego trendu
"odnudzania lekcji", omawia zagadnienie wspomnianego
przeobrażania przy użyciu papieru toaletowego. Odrywa kawałek, miętoli
i nazywa zmiętolone coś - neologizmem. Następnie wkłada neologizm do otworu w
rolce, czyli wprowadza słowo do powszechnego użytku. Po pewnym czasie słowo, wielokrotnie przemielone językami ludzi, wypada dołem rolki jako archaizm. Niby
proces dobrze nam znany i naturalny. Tylko dlaczego mam wrażenie, że obecne
wkładanie neologizmów bardziej przypomina wsypywanie z worka?
Historia nie oszczędzała naszego narodu i może
jej na przekór przez stulecia broniliśmy polskości języka. Coś na zasadzie psa
ogrodnika: nie wolno nam używać, ale nie oddamy - szczerząc kły. W ten sposób
odwarczeliśmy latynizację, rusyfikację i germanizację. Licho jednak nie śpi.
Jeśli nie przymusem to podstępem - powoli zaczyna dopinać swego. Młode
pokolenie, zachłyśnięte szeroko pojmowaną wolnością i zachodnią kulturą, z
własnej woli częstuje się wszystkim, co mu podadzą na tacy. A przecież bezkrytyczność wobec językowego niechlujstwa jest niczym innym, jak zatracaniem
tożsamości narodowej.
Trochę mnie poniosło z tym prawicowym
moralizatorstwem, więc zmieniam ton. Może teraz
o celowości wprowadzania cudzych określeń do języka polskiego. Jednym z powodów
jest chęć "zamydlenia uszu". Obco brzmiące wyrażenie często odsuwa
na dalszy plan jego prawdziwe znaczenie, łagodzi "negatywność" używanego określenia. Bo czyż nazwanie zwykłego oszusta malwersantem lub defraudantem nie osnuwa go
tajemniczą mgiełką? Czyż pani lekkich obyczajów nazwana sex coachem nie
zyskuje rangi wybawicielki nieśmiałych mężczyzn?
Drugi powód: szpanerstwo. Dziś w dobrym tonie
jest znajomość modnych zwrotów i
używanie ich w nadmiarze, graniczącym ze śmiesznością. I tutaj nastąpi wreszcie
dekonspiracja tytułu. Eskalacja, hucpa, projekt czy oniryczny to słowa-krawężniki, o które można się potknąć dosłownie wszędzie. Młodzieżowy język roi
się od takich krawężników, systematycznie wymienianych na nowe. Obecnie można
się potknąć o określenie "wbić się" (np. na imprezę). Osobiście wolę
określenie "wśrubować się", użyte przez ulubionego służącego pana
Pickwicka w odniesieniu do Alfreda Jingle'a i Hioba Trottera. Znaczenie to
samo, a wymaga mniejszego nakładu sił, ze względu na obecność gwintu.
Powód trzeci: ukazanie bądź, co gorsze,
zawyżenie własnego poziomu IQ. Niektórzy intelektualiści lubują się w
posługiwaniu wielce "mądrym", zapożyczonym językiem (jak gdyby
zapomnieli, iż Polacy nie gęsi, iż swój...). Znam ludzi, dla których
wyznacznikiem poziomu inteligencji jest przyswojenie i używanie jak
największej liczby pojęć, opisanych w słowniku wyrazów obcych. Na mój gust, o
wymiarze inteligencji świadczy logiczność rozumowania i przyjazne nastawienie
do ciągłego rozwoju. Powyższa
definicja ułożyła mi się w taki oto wiersz:
Głód
Nie wiem od czego zacząć, bowiem wiem
niezbyt wiele:
o niczym prawie wszystko, o wszystkim prawie
nic.
Wiem, że chcę wiedzieć:
o wszystkim znacznie więcej, o niczym coraz
mniej.
Głodnemu na myśli – sytość wiedzy,
sytemu się marzy – głód poznania.
Błogosławiona "przemiana materii",
błogosławione "nie wiem".
Burczy mi w mózgu – więc muszę
wrzucić coś "na ząb mądrości".
Jeszcze parę słów o szkodliwości nadmiernego
"zmądrzania" wypowiedzi. Uwielbiam chodzić na spotkania z tzw. ludźmi
kultury. Każdy twórca, bez względu na to, w jakiej dziedzinie sie specjalizuje, czerpie pełnymi
garściami ze swojego bogatego wnętrza i rozdaje, bo musi. Zawsze wychodzę z
takich spotkań najedzona, by tuż za najbliższym zakrętem poczuć burczenie.
Tylko raz zdarzyło mi się wyjść ze spotkania z pewnym poetą lekko
zniesmaczoną. Poeta wykonał kawał dobrej, kreciej roboty, częstując zebranych
wykładem najeżonym fachową terminologią. Może sądził, że zachwycanie się poezją
jest niemożliwe bez znajomości związanych z nią pojęć. Efekt tego był taki, że
kolejne spotkania z innymi poetami można już było organizować w bardziej
kameralnych warunkach.
Na koniec odrobina autoprezentacji. W kwestii
werbalnej jestem mężczyzną – zdecydowanie wolę słuchać niż mówić. Więc tak
sobie słucham i słucham, i dochodzę do wniosku, że ten nasz język
wcale nie jest już taki nasz. Wszyscy, mniej
lub bardziej, ulegamy wpływom językowym.
Wszyscy dajemy się wplątać w jakieś słowne przyzwyczajenia, uwięzić w
cudzych sformułowaniach, poddać
potoczności, która ogranicza wyobraźnię. W związku z powyższym, życzę
wszystkim czytelnikom, aby język nigdy nie był dla Was więzieniem, tylko
widzeniem (P. Grobliński) a nawet jasnowidzeniem. Byle nie przywidzeniem.
Na zdjęciu - autorka tekstu
Kategoria
Literatura