Nie wierzę w pisanie opowieści, która dzieje się tylko „tu i teraz”, bo teraźniejszość zawsze jest konsekwencją przeszłości i nie da się od tego odciąć – mówi Katarzyna Bonda, autorka powieści kryminalnych.
Justyna Muszyńska-Szkodzik: – Pani
kryminały sprzedają się jak świeże bułeczki, od 2007 roku aż 8
tytułów. Uległa Pani modzie na takie powieści?
Katarzyna Bonda: – Gdybym
miała obsadzać samą siebie w jednej z ról w „Kubusiu Puchatku”, to
bym była tym osłem – malkontentem, który zawsze zauważa złe rzeczy
i ze wszystkim dyskutuje. Bliżej mi do przestrzeni cienia niż
jasności. Poza tym, żeby opowiadać o tym, co jest dobre, trzeba
pokazać zło. Moim celem nie jest poklepywanie po plecach czytelnika
i mamienie go, że jest dobrze. Uważam, że prawda zawsze jest lepsza
od fikcji. Powieść kryminalna jest powieścią realistyczną, ale też
psychologiczną. A psychologia najbardziej mnie interesuje. Moje
pisanie wzięło się właśnie z profilowania psychologicznego,
tworzeniem portretów psychologicznych nieznanego sprawcy. Uważam,
że piszę po prostu powieści, takie jakie sama chciałabym czytać. A
że w książce jest trup i stoi ona na półce z kryminałami, to nie ma
dla mnie znaczenia. Pisanie powieści kryminalnej to dobra
gimnastyka umysłowa. Nie ma innego gatunku literackiego, który
stawiałby tak wielkie wyzwania. Niektórym się wydaje, że bardzo
łatwo jest wymyślić kryminał. A to nieprawda. Najpierw trzeba
zrobić badania terenowe, stworzyć dokumentację, szczegółowy
plan…
A potem napisać 900 stron, jak w
przypadku „Okularnika”?
– Sam zapis to już tylko wisienka n torcie.
Uważam, że trzeba jak najdłużej trzymać książkę w brzuchu i nie
spieszyć się z napisaniem. Robię bardzo dokładną dokumentację,
szczegółowy plan na około trzydzieści stron. To jest
najtrudniejsze. Pisanie to proces, który dzieje się niejako sam,
lubię pisać ciurkiem, dniami i nocami. Wtedy niemal nie wychodzę z
domu, zaniedbuje wszystko.
Jest pani autorką poradnika „Maszyna
do pisania. Kurs kreatywnego pisania”. Naprawdę wierzy pani, że
można kogoś nauczyć pisania książek?
– Można nauczyć się mechanizmów
działania, poznać narzędzia dramaturgiczne, sposoby budowania
postaci. Dowiedzieć się, jak dobierać typy narracji, co jest
kluczowe dla dobrej powieści. Można nauczyć się znajdować tematy,
snuć opowieść, budować zwroty akcji. Poznać narzędzia, rodzaj
abecadła pisarskiego, który jest potrzebny pisarzowi jak tabliczka
mnożenia w szkole.
A przepis na
bestseller?
– Nie ma jednej recepty. Jeśli ktoś nie ma
talentu, to nigdy bestsellera nie napisze. W pewnym momencie pisarz
zostaje sam ze swoją opowieści. Jeśli ma dar, to sobie poradzi.
Sama nienawidzę pisać, to jest upiorne, biedzę się nad każdym
zdaniem. Trzeba mieć strategicznie zaplanowane wszystko, jest to
fizycznie wyczerpujące i bardzo nudne. Sam zapis to jest
rzemiosło.
Była pani sprawozdawcą sądowym w
jednym z ogólnopolskich dzienników, napisała kryminalny dokument
„Polskie morderczynie”. Poznała pani profil psychologiczny
zabójczyni? Skąd bierze się zło w kobiecie, która
zabija?
– Zbrodnia kobieca różni się od
przestępstw dokonywanych przez mężczyzn. Po pierwsze zdarza się o
wiele rzadziej. Oczywiście nie można stworzyć jednego portretu
psychologicznego zabójczyni. Natomiast jest kilka wspólnych
mianowników. Bardzo ważne jest pytanie – skąd się bierze zło w
kobiecie? Żeby kobieta pomyślała w ogóle o zabójstwie, a potem go
dokonała, to sama w przeszłości, w dzieciństwie musi być ofiarą.
Nie musi wystąpić przemoc fizyczna ani molestowanie seksualne, ale
z pewnością muszą zadziałać mechanizmy przemocy psychicznej, której
nie widać. Często rodzinnej, bo jak pisał Tołstoj: nie ma rodzin
idealnych. Kobiety nie popełniają morderstw z motywów seksualnych,
nie ma też wśród kobiet seryjnych morderców. Kobiety dochodzą do
przestępstwa, bo nie mają innego wyjścia, bo bronią siebie lub
swoich dzieci albo dokonują okrutnych zbrodni, bo musza
zabezpieczyć finanse dla rodziny. Takie kobiety nie miały nigdy
oparcia w silnym mężczyźnie, nie miały pozytywnego wzorca ojca.
Nawet jeśli żyły w pełnej, katolickiej rodzinie, to za fasadą
poprawności moralnej, w czterech ścianach kryły się pewne
tajemnice, które powodowały zaburzenia w matrycy psychologicznej
tych kobiet, które się potem multiplikowały w dorosłym życiu. Poza
tym kobieta zwleka z decyzją o zbrodni. Obmyśla ją tak długo, a
potem np. trafia jednym ciosem noża dokładnie w serce.
A gdy już zabije...
– Kobieta przekracza granicę, myśli o
zbrodni, ale tak naprawdę nie chce tego zrobić, a po fakcie często
zaciera ślady, ukrywa zwłoki, mataczy. Robi to po to, by stać się
na powrót świętą i przywrócić dobre imię kobiecości. Nie chce być
zła, wstydzi się tego. Podczas gdy wszyscy myślą, że popełniła
morderstwo z wyrachowania, a media przedstawiają zabójczynię jak
bestię, monstrum, zepsute do szpiku kości. Kobiety po dokonaniu
zbrodni próbują się oczyścić, zaklinają rzeczywistość, mają tak
silne poczucie winy, że często wypierają prawdę o zdarzeniu. Są
wręcz przekonane, że tego nie zrobiły. Wierzą w to do końca, nawet
gdy sąd nie ma żadnych wątpliwości o ich winie. Ten mechanizm
wyparcia pozwala im przetrwać.
W pani powieściach po drugiej
stronie barykady też jest kobieta – Sasza Załuska – była
policjantka, alkoholiczka z mroczną przeszłością…
– Jak wymyślałam Saszę, to w polskim
kryminale nie było bohaterów płci żeńskiej. W policji panuje teraz
pewna tendencja – kobiety wręcz garną się do tego zawodu, jest
wzrost zainteresowania pracą w policji o 70 procent. Natomiast w
komisariatach nadal panuje szowinizm. Wykładowcy szkół policyjnych
denerwują się i mówią: będziemy pracować teraz z samymi babami! Jak
to usłyszałam, to pomyślałam, że najwyższy czas na kobiecą
bohaterką, ale nie taką, która jechała na koniu i nagle znalazła
trupa albo lepiła pierogi i postanowiła rozwiązać zagadkę
kryminalną. Sasza jest profesjonalistką, z ideowym zacięciem,
poważnie podchodzi do sprawy, nie przez przypadek wykonuje ten
zawód. Sasza to hołd dla wszystkich kobiet, które są genialne w
swojej robocie. Wcale nie siedzą na cywilnych etatach i w spódnicy
balansują nogami, ale jeżdżą na zdarzenia, oględziny zwłok i są
pełnoprawnymi policjantami, profesjonalnie przygotowanymi do takiej
pracy.
Akcja trzeciej część tetralogii
„Cztery żywioły Saszy Załuskiej”, która ukażę się we wrześniu
przyszłego roku, będzie rozgrywać się w Łodzi…
– Będę Łódź podpalać, będą też
eksplozje, szykuję wam ostrą jazdę, uważajcie! Będzie u was
grasował pewien podpalacz. Do Łodzi zawsze miałam sentyment i
ciepłe uczucia – studiowałam tu scenariopisarstwo, kiedyś bywałam
tu bardzo często. Ale wcześniej nie patrzyłam na to miasto jak na
teren akcji powieści. To od lat miasto ukochane przez artystów.
Kocham Łódź także dlatego, że jest tak opustoszała. Jest wiele
przestrzeni – hal włókienniczych, targowych, fabryk – które zajmują
połacie ziemi, ale wokół nie ma nikogo. Cała ta energia wpływa na
morale ludzi, na ich marzenia, na nerw i flaki tego miasta. Będzie
to rzecz jasna kontynuacja losów Saszy Załuskiej i całkiem nowa
zagadka, z którą bohaterka będzie musiała się zmierzyć. Będzie
musiała stawić czoła szalonemu przestępcy. Więcej nie mogę
zdradzić.
Wybrała pani nasze miasto ze względu
na… potencjał przestępczy?
– Kiedy przyjechałam do Łodzi wiosną na
jedno ze spotkań autorskich, to właśnie płonęła fabryka klejów, a
nad miastem latały wojskowe samoloty. Poczułam ciarki na plecach i
pomyślałam: przecież to moja fabuła, której jeszcze nie napisałam.
To był znak. Nie mogłam tego omenu zbagatelizować. Niedługo później
przyjechałam na tzw. „suchą dokumentację", a więc szukałam miejsc,
które byłyby ciekawe fabularnie.
Czyli to nie statystyki kryminalne
przyciągnęły panią do Łodzi…
– Nie ma drugiego miasta w Polsce, gdzie w
samym centrum miasta znajdowałoby się tyle lokali komunalnych. W
tych wspaniałych kamienicach obok dygnitarzy, artystów, architektów
czy dziennikarzy, mieszkają osoby, które ledwie wiążą koniec z
końcem, co nie zawsze oznacza patologię, ale pewien dramat. Dla
mnie wybór lokacji jest kluczowy, bo nie piszę tylko powieści
kryminalnej, ale tworzę opowieść o mieście. Nawet będzie można
prowadzić wycieczki po mieście tropem „Lampionów”. Zamierzam
pokazać dwie twarze Łodzi. Tę piękną z pałacami, kamienicami,
odjazdowymi muralami i jej rewers z brudnymi budynkami, pustymi
halami pofabrycznymi. To jest dla mnie rodzaj paliwa
powieściowego.
Jakie łódzkie zaułki staną się
siedliskami występku?
– Jeśli na co dzień mieszka się w
Łodzi, to wielu rzeczy się nie widzi. Dla mnie bardzo ciekawe są
łódzkie dysonanse. Tu każde miejsce może być plenerem, lokacją do
powieści. Nie zabraknie oczywiście ulicy Piotrkowskiej z szemranymi
bramami. Będą lofty Scheiblera, stare fabryki, pasaż Róży wyłożony
lusterkami. Pokażę Bałuty, ale nie tylko jako siedlisko biedy, ale
jako przestrzeń z trudną historią żydowskiego getta. Te miejsca,
które budzą ambiwalentne emocje, tak jak np. przystanek
przesiadkowy zwany „zemstą jednorożca”.
Często tłem dla polskich kryminałów są
trudne wydarzenia polskiej historii. Krajewski, Miłoszewski, Bonda
– wszyscy piszecie o historii…
– Nie wierzę w pisanie opowieści,
która dzieje się tylko „tu i teraz”, bo teraźniejszość zawsze jest
konsekwencją przeszłości i nie da się od tego odciąć. Mało tego, to
co dzieje teraz, będzie infekowało na przyszłość.
Zobaczymy pani powieści na szklanym
ekranie?
– Chciałabym mieć adaptacje wszystkich moich
książek. Sprzedałam prawa do moich książek filmowcom, teraz to od
nich zależy, co z tym zrobią. Mają czas do końca przyszłego roku na
napisanie scenariusza.
Zawsze już będzie pani pisała
kryminały?
– A właśnie, że nie. Pokażę światu, że mogę
pisać… romanse. Uważam, że wiele można zrobić dla tego gatunku.