Teraz niemal każdy robi zdjęcia. Nawet nie trzeba aparatu, wystarczy smartfon. Setki zdjęć, których potem nie warto oglądać. Dlatego trochę bałem się lektury tej dziwnej książki, której tytuł przypomina napisy na rumuńskich znaczkach pocztowych.
Teraz niemal każdy robi zdjęcia. Nawet nie trzeba aparatu,
wystarczy smartfon. Setki zdjęć, których potem nie warto oglądać.
No i te nieszczęsne fotki z „egzotycznych” wypraw, które każe nam
się po wakacjach bacznie śledzić na ekranach komputerów – zawsze
najciekawsze dla samych autorów, nic niemówiące postronnym widzom.
Po prostu nudne.
Dlatego trochę bałem się lektury tej dziwnej książki, której
tytuł przypomina napisy na rumuńskich znaczkach pocztowych. Na
pierwszy rzut oka nieciekawa, bladozielona okładka: u góry zdjęcie
klamki samochodowej starego typu, żadnych liter. Wewnątrz dużo
jakby wyblakłych nieco, naddartych, pogniecionych fotografii. Na
nich samochód, jacyś biednie ubrani ludzie na tle swojskiego
krajobrazu, choć ich rysy czasem jakoś obce, śniada cera, dziwny
kapelusz, wielkie kolczyki w uchu. Bawoły, owce, snopki, polna
droga, anioły na starych freskach, jakieś rozmyte cienie… Niby nic
specjalnego. I tekst – a właściwie tylko pojedyncze notatki, luźno
powiązane ze sobą nawzajem i ze zdjęciami, impresyjne, czasem
żartobliwe, czasem żarliwe i serio. Nie komentują wprost
fotografii. Obrazy i słowa nie uzupełniają się, zachowują
odrębność, a jednak tworzą ze sobą jakąś trudno pochwytną, spójną
całość.
To opowieść – złożona z dwu tworzyw – o wakacjach. O podróży
przez Maramuresz, Bukowinę i Siedmiogród. Czyli najpierw drogami i
bezdrożami dość dzikiej (jak można przeczytać w internetowych
przewodnikach) części Rumunii, potem – przez krainę Drakuli.
Prywatny album, nie wiedzieć czemu wydany drukiem? A może sprytny
zabieg marketingowy rumuńskiego ministerstwa turystyki, żeby
zachęcić Polaków do odwiedzenia malowniczego kraju, który nadal
omijamy szerokim łukiem, przekonani o chronicznej biedzie i
postkomunistycznej bylejakości, pamiętając „rumuńskich” żebraków na
naszych ulicach kilkanaście lat temu? Robota, którą wykonał
Stasiuk, nie wystarczyła?
Otóż – to nie tak. Troje przyjaciół, Bogusław Bujała (autor
tekstów, łódzki poeta) oraz Maciej (autor zdjęć) i Tamara
Rawlukowie, wyruszyli w podróż nie po to, żeby zwiedzać, żeby
zaliczać kolejne turystyczne cele, a po powrocie wodzić palcem po
mapie, wymieniać coraz to nowe miejscowości z komentarzem: tam
byliśmy. Wybrali się zielonym volkswagenem, model Westfalia,
rocznik 1973 (zatem późnohippisowskim ogórkiem; to jego drzwi i
klamka są, jak można się domyślać, na okładce książki), żeby
nieśpiesznie poddawać się kaprysom wędrowania bez celu, żeby –
nazwijmy to wprost – kontemplować. „Post(a) Romana” (tytuł pojawia
się dopiero po otworzeniu „samochodowej” okładki) jest opowieścią o
spotkaniu z innością, która czasem zaskakuje, jak powinna
zaskakiwać inność, a czasem okazuje się niezwykle swojska i
banalna. Podróżnicy (daleko im – na szczęście, bo inaczej byłoby
nudno – do turystów) nie prowadzą nas od miejsca do miejsca, od
nazwy do nazwy (tych wyjątkowo tu mało, gdyż są w istocie
nieważne), ale od doświadczenia do doświadczenia. Zawsze punktem
wyjścia jest baczna obserwacja, jakiś drobiazg. A punktem dojścia?
No właśnie: czasem po prostu i tylko zdziwienie (rzadziej, choć też
się zdarza, rozczarowanie), czasem zaś uchwycenie jakiegoś
głębszego sensu, który jednak trudno nazwać i tą nazwą w zapiskach
przyszpilić.
Chciałoby się o tej książce nie tyle opowiadać, a już broń
Boże ją interpretować (bo jak wyrazić wszystkie znaczenia w
zasadzie poetyckich zapisków? jak artystycznych zdjęć?), co
cytować, bo a nuż jakieś spostrzeżenie przyda się na własny użytek.
Zastanawiali się Państwo nad mechanizmem zapamiętywania, choćby
nawet tych drobnych, wakacyjnych zdarzeń? No to proszę: „Pamięć
rozsiana jest nierównomiernie. Szczególnie w czasie podróży, a może
i w ogóle.” (s. 32). Albo: jak oswoić dziwność świata? Życzliwym
humorem i dystansem: „Oto idziemy dalej drogą, ale już wioskową,
zakurzoną. Jest rok 1920 – a przynajmniej wszystko na to wskazuje.
Co widzimy? – bednarza. Siedzi sobie w strużynach, czerstwy,
uśmiechnięty gość, na bosaka, w stroju typu vintage. Cały jego
warsztat to ława, pieniek do opierania nogi i starożytny przyrząd z
trzech belek. Właśnie struga klepki do maselnicy.” (s. 38). Albo,
gdzie indziej: „Małe miasto. Tak małe, że nie zmieściły się w nim
arbuzy. Przynajmniej tego dnia, kiedy otwierano festiwal śpiewaczy.
Zresztą po co arbuzy na festiwalu. Chciały zatem, czy nie chciały –
za rzekę poszły.” (s. 52). Jak oswoić banalną codzienność, jak
nazwać zaskakującą swojskość, a może raczej: jak zapisać
wzruszającą i oczywistą empatię z ludźmi, których się spotyka?
Proszę: „Takie wioski są jak powrót do dzieciństwa. Kobiety
nabierają wody prosto z rzeki. Mają już wdowi garb. Pewnie
wieczorem będą myć swoich małych hultajów w blaszance. Przed snem
zawsze to samo: zabawa w pospolite ruszenie – idą w ruch
leszczynowe witki, a muchy niech się gonią po podwórku. Niech się
wietrzą. A nie tu po izbie.” (s. 67).
„Post(a) Romana” to niepowtarzalny eksperyment. Do powolnego
smakowania (służy temu w pewnej mierze i sam jej kształt edytorski,
nieco meandryczny, bowiem niektóre zdjęcia otwierają się nagle,
tworząc większe całości, a przesłaniając jakoś tekst, wchodząc weń,
rozrywając). Niewiele dowiemy się z niej o Rumunii, nie jest bowiem
przewodnikiem, lecz intrygującym zapisem spotkania z obcym-a
jednak-naszym światem, ale też spotkania ze sobą samym.
Najszlachetniejsze all inclusive.
Tomasz Cieślak
Bogusław Bujała, Maciej Rawluk, Tamara Rawluk, „Post(a)
Romana”, Wydawnictwo Byłobędzie, [b.m.r.].
Foto: Maciej Rawluk