Tamte, nie te ostatnie, a te sprzed lat. Słońce, jeżyny zbierane do kubka, zapach łąki, znajoma wieś, dziecięce, niekoniecznie najmądrzejsze zabawy – tak, bliskimi niemal wszystkim obrazami, zaczyna się debiutancki tom wierszy sieradzanki Arlety Cłapy.
Tamte, nie te ostatnie, a te sprzed lat. Słońce, jeżyny
zbierane do kubka, zapach łąki, znajoma wieś, dziecięce,
niekoniecznie najmądrzejsze zabawy – tak, bliskimi niemal wszystkim
obrazami, zaczyna się debiutancki tom wierszy sieradzanki Arlety
Cłapy „Kursywą po niebie”. Zaczyna się zatem podwójnie banalnie:
poetyckim przywołaniem wspomnień dzieciństwa, w którym nie ma
niczego wyjątkowego czy niezwykłego, przeciwnie: epatują one wręcz
zwykłością – krajobrazu, dziecięcych pomysłów na spędzanie wolnego
czasu, wreszcie, z dystansu lat – nostalgii za tym, co
minęło.
Cłapa kreuje bohatera, który szuka w sobie dziecka (i
odnajduje je), kreuje kogoś, kto zastanawia się nad przemijaniem i
trwaniem, nad tym, kim właściwie jest teraz, czym właściwie jest
dojrzewanie, na ile ciągle jest się dzieckiem – wobec żywej pamięci
o przeszłości, wobec stale żywych wzruszeń z nią związanych. Pyta o
to wprost w finale wiersza „Pajęcza sieć”: „a po burzy nad
widnokrąg / nadciągnął śmiech dziecka. Czy to mój?”. Takie ujęcie
dzieciństwa w najnowszej poezji nie jest nowe, by przypomnieć
choćby jedną, ale niemal arcydzielną jego realizację w „Dzikich
dzieciach”, debiutanckim tomie Krzysztofa Siwczyka (potem przyszli
liczni jego naśladowcy).
Co szczególnego zatem oferuje czytelnikowi Arleta Cłapa?
Wiersze umiejętnie budujące emocje, szkicujące obrazy, opowiadające
anegdoty, których ważnym elementem są zapewne, nigdy nie
dopowiedziane, doświadczenia osobiste. Poetka ma warsztatową
biegłość, by subtelnie wprowadzić nas w „swój” świat, w krąg sobie
bliskich: osób, spraw, lęków i traum. Każdy z trzynastu wierszy
wypełniających pierwszą część zbioru, „Retrospekcje”, może się
podobać, ba!, może poruszyć czułą strunę u wielu czytelników. Ale
zestawione razem dają jednak wrażenie pewnej sztuczności, tylko
dobrego literackiego „zrobienia” – i nic więcej. Bo autorka
wprowadza odbiorcę w „swój” świat nie po to, żeby go głębiej
eksplorować albo przekroczyć ku sensom nieoczywistym, lecz by zaraz
zaprowadzić go gdzie indziej, w rejony zupełnie doń
nieprzystawalne: w biografię i dokonania Vincenta van
Gogha.
Druga część tomu, zatytułowana „Vincent”, na którą składa się
pięć wierszy, to próby ekfrazy, przełożenia na język poezji tego,
co zostało wyrażone w dziełach malarskich, w rysunku i listach van
Gogha. Znowu – wiersze dobrze, z talentem i świadomością języka
zrobione, nie więcej. Szukam i nie znajduję łączności między tym,
co otwiera tom, a tym, co jest efektem refleksji nad postawą i
wrażliwością holenderskiego postimpresjonisty. Widać jedynie tę
samą warsztatową biegłość, tak jakbyśmy mieli do czynienia z
prezentacją możliwości, z popisem, według zasady: „Zobaczcie, mogę
pisać i tak, i tak, o tym i o czymś innym, równie
zgrabnie”.
A może klamrą – i wyjaśnieniem tego, co dotąd było niejasne i
niemile zaskakujące – będzie najdłuższa, zawierająca siedemnaście
liryków cześć trzecia, „Barwy dopełniające”? Jej tytuł zdaje się
przecież to obiecywać. Ale, moim zdaniem, obietnicy jednak nie
spełnia. Najpierw natrafiamy tu na utwór o charakterze
metapoetyckim, będący rodzajem autorskiego programu, opisem
aprobowanej i uprawianej przez poetkę wizji liryki:
Wiersz
zajmuje tak mało miejsca
a tak wiele znaków –
płot wiatrem przechylony
jałowy bieg księżyca żeremie
na bagnach dziecięca rana
którą goi chuch matki
nazbyt ciche dzwonki przebiśniegu
płatek śniegu
osuwający lawinę
Bardzo to samoświadome. Jest w utworze wszystko, co
konstytuuje poezję Cłapy: czuły i swojski krajobraz oraz potrzeba
bliskości, a w innym porządku – mocna nowofalowa przerzutnia. I
jest też pewien naddatek… Po co te wszystkie słowa? Po co to
wątpliwe wprowadzenie, ta banalna formułka w pierwszym dwuwersie?
Czy nie wystarczyłyby dwa ostatnie wersy? Jest w nich wszystko, co
napisane wcześniej.
Większość kolejnych wierszy trzeciej części to próba zapisu
poszukiwań metafizycznych, czasem wprost religijnych. Są deklaracją
pascalowskiego zagubienia i chrześcijańskiej wiary. Poruszające,
ale znów – są jakoś w warstwie obrazowania, poprzez użyte środki
oczywiste i przewidywalne.
„Kursywą po niebie” nie warto pisać. Za duża to przestrzeń i
za dużo do powiedzenia na raz. Nikt by chyba nie dał rady. Szkoda,
że autorka nie zdecydowała się na uspójnienie debiutanckiego tomu,
na pokazanie siebie – jako zdolnej poetki – jednej, a nie
rozmienionej między różne tematy i chwyty. Nie tracę nadziei: mimo
wszystko warto poczekać na kolejny jej tom. Jak mawiają w
anglojęzycznych programach poradnikowych o architekturze wnętrz czy
o kuchni: ta poezja „ma potencjał”. Może tylko pierwsza próba
została zmarnowana?
Tomasz Cieślak
Arleta Cłapa „Kursywą po niebie”, Wydawnictwo Kwadratura,
Łódzki Dom Kultury. Łódź 2016.