BARTEK BOROWICZ dwa lata temu wpadł na pomysł organizowania koncertów w łódzkim mieszkaniu. Swój projekt nazwał „House Gigs Pogonka”. W zeszłym roku przedsięwzięcie zostało wyróżnione przez mieszkańców miasta w plebiscycie „Punkt dla Łodzi”.
BARTEK BOROWICZ dwa lata temu wpadł na pomysł organizowania
koncertów w łódzkim mieszkaniu. Swój projekt nazwał „House Gigs
Pogonka”. W zeszłym roku przedsięwzięcie zostało wyróżnione przez
mieszkańców miasta w plebiscycie „Punkt dla Łodzi”.
Kacper Krzeczewski: – Musisz być bardzo otwarty na
ludzi, skoro nie boisz się wpuszczać obcych do domu.
Bartek „Borówka” Borowicz: – Ufam ludziom i
nigdy nie miałem większych obaw. Chcemy, żeby goście wychodzili od
nas zadowoleni, żeby dla nich to było wyjątkowe przeżycie.
Jednocześnie staramy się dobrze żyć z sąsiadami. Na razie to się
udaje.
Koncerty w kawalerce? To dość awangardowa
inicjatywa…
– Jako właściciel agencji koncertowej na co dzień pracuję z
muzykami. Jeden z artystów z naszej ekipy miał bardzo długi
przejazd, bo mieszka na Dolnym Śląsku, a jechał grać do Trójmiasta.
Chcieliśmy mu zorganizować jakiś koncert po drodze. Nie wiedziałem,
gdzie by to mogło być i wtedy wymyśliłem, że u mnie. Sytuacja się
powtórzyła i postanowiliśmy z Magdą, właścicielką mieszkania, że
zaczniemy robić takie akcje cyklicznie. Nazwa „House Gigs Pogonka”
wzięła się oczywiście od ulicy Pogonowskiego. Muzyków dobieram ja,
ale Magda musi ich zaakceptować. Na ścianie wiszą pamiątki w
postaci biletów i plakatów po każdym z ponad 30 występów, które
odbyły się do tej pory. Wcześniej takie koncerty robiliśmy za
granicą – w Szwajcarii, w Anglii, w Niemczech, ostatnio również na
Ukrainie.
Jesteście jedyni w Polsce?
– Nie jesteśmy jedyni i nie mamy patentu. Staramy się
natomiast tę ideę rozprzestrzeniać. Organizowaliśmy koncerty w
mieszkaniach u innych osób – w Warszawie i Poznaniu, ale były też
takie małe miasteczka jak Wołów czy Oborniki Śląskie. Robiliśmy
również imprezy w wioskach: Sołtysy i Huta. Jeden z tych koncertów
odbywał się w mieszkaniu, a drugi w stodole.
Ile czasu zajmuje przygotowanie takiego
wydarzenia?
– Jeden dzień. To jest jedyny dzień w miesiącu, kiedy tutaj
sprzątamy (śmiech). Musimy też nieco przemeblować mieszkanie. Magda
gotuje dla artystów – a przy okazji dla nas – i drukuje pamiątkowe
„bilety”, a ja drukuję plakaty, które projektuje nam znajomy. Po
tych ponad dwóch latach mamy takie doświadczenie, że przygotowania
zajmują właściwie nie dzień, a kilka godzin.
Artyści u was nocują czy wyjeżdżają zaraz po
występie?
– Często jest tak, że kiedy publiczność już wyjdzie, siadamy i
rozmawiamy do późna, czasami wychodzimy do miasta na piwo, a innym
razem po prostu kładziemy się spać. Rozkładamy wtedy łóżko w
miejscu, w którym wcześniej była „scena”, więc artysta śpi
dokładnie tam, gdzie grał.
Cisza nocna zaczyna się o 22 i wtedy koncerty się
kończą. Ze względu na sąsiadów?
– Ściany są tak grube, że sąsiedzi praktycznie nie słyszą
tego, co się dzieje w naszym mieszkaniu. Mieliśmy tutaj koncert
zespołu Hańba! Oni naprawdę głośno grają. W trakcie występu
wyszedłem na korytarz i w ogóle nie było słychać. Największy hałas
jest wtedy, kiedy publiczność bije brawo, krzyczy i kiedy ludzie
schodzą się na koncert lub wychodzą po imprezie. Staramy się więc
kończyć przed 22, żeby nie wkurzać sąsiadów.
Ogłaszacie, że to koncerty dla maksymalnie 30 osób.
Czasem wpuszczacie więcej.
– Wyliczyliśmy, że w pokoju, który ma około 20 metrów
kwadratowych, 30 osób to grupa idealna. Na początku nie
wiedzieliśmy, jakie będzie zainteresowanie. Bywało trochę więcej,
ale też – trochę mniej. Rekordowo przyszło ponad 60 osób. Wtedy
Myrra Rós z Islandii stała wciśnięta w róg, a część publiczności
tłoczyła się na podłodze w kuchni. Stamtąd ludzie nie widzieli, jak
artystka gra, ale chcieli jej posłuchać. Przy 30 osobach zarówno
artysta, jak i słuchacze mają optymalne warunki. Ten jedyny raz,
gdy grała Myrrusia, zdarzyło się, że nie wszyscy weszli.
Publiczność wrzuca „co łaska” do kapelusza. To jedyne
wynagrodzenie dla artystów, którzy u was występują?
– Tak. Na każdym koncercie nasz kapelusz idzie w ruch.
Sugerujemy, aby wrzucano 10 zł, ale jak ktoś jest spłukany i da dwa
złote, to nie ma tragedii. Gdyby urząd skarbowy nas skontrolował,
powiem, że nie sprzedajemy biletów, więc nie mamy kasy fiskalnej i
nie płacimy podatku. Artysta gra za kasę z kapelusza, a to jest
legalne (śmiech) i nieopodatkowane – tak jak granie na ulicy.
Chciałbyś w przyszłości przenieść koncerty do
większego mieszkania?
– Nie! Chcę, żeby koncerty pozostały tutaj, bo to jest
„siedlisko” tej idei, klimat tej idei. Ta dzielnica, ta kamienica,
ta kawalerka… To jest niepowtarzalne wydarzenie także dla muzyków.
Grasz akustycznie, czyli bez prądu, bez nagłośnienia, więc dźwięk
jest zupełnie inny, wokal jest zupełnie inny. Publiczność tuż obok.
Za garderobę służy kuchnia, gdzie praktycznie cały czas ktoś się
krząta, więc z tymi ludźmi, swoimi słuchaczami, żyjesz przez dwie,
trzy godziny. Koncert inaczej się toczy. Tutaj nagle ktoś się
odezwie i wychodzi z tego rozmowa. Mam wrażenie, że to się podoba i
artystom, i publiczności. Rok temu dostaliśmy nagrodę „Punkt dla
Łodzi” od mieszkańców miasta za ciekawą inicjatywę. Wierzymy, że to
ma sens.
Robisz to tylko dla frajdy?
– Wyłącznie. Chętnie pomagamy innym w organizowaniu podobnych
imprez. Nie mamy z tego żadnych pieniędzy, a musimy poświęcić swój
czas. Dzięki tym koncertom lepiej poznajemy artystów, ale i
mieszkańców Łodzi, co jest dla mnie bardzo ważne, bo razem z Magdą
pochodzimy z Wielkopolski. No i raz w miesiącu muszę się
zmobilizować, żeby tu posprzątać (śmiech).