– W „Metropolis” pierwszy raz odczułam, jak długa może być fraza. Pomogło mi to, poczułam się wolna i teraz także w operze pozwalam sobie na więcej, inaczej buduję frazy – mówi mezzosopranistka AGNIESZKA MAKÓWKA.
– W „Metropolis” pierwszy raz odczułam, jak długa może być
fraza. Pomogło mi to, poczułam się wolna i teraz także w operze
pozwalam sobie na więcej, inaczej buduję frazy – mówi
mezzosopranistka AGNIESZKA MAKÓWKA, która łączy pracę w operze z
niestandardowymi projektami.
Magdalena Sasin: – „Metropolis” jest pierwszym pani
projektem spoza muzyki poważnej?
Agnieszka Makówka: – Przez większość
życia śpiewam partie operowe, ciągle jednak poszukuję czegoś
nowego, jakiejś ścieżki, która pozwoliłaby mi spełnić się także
poza operą. W 2005 roku z kolegami z teatru przygotowałam oparty na
piosenkach projekt „Broadway, Broadway”. Śpiewałam też kolędy w
niestandardowych aranżacjach. Te dwa przedsięwzięcia skłoniły mnie
do szukania programu, w którym nie trzeba używać stricte operowego
głosu.
W roku 2014 otrzymałam propozycję wzięcia udziału w projekcie
„Metropolis”. Zgodziłam się od razu, a najbardziej zainteresowało
mnie to, że ma on być oparty na improwizacjach, bo w czymś takim
dotąd nie brałam udziału. Moje jedyne doświadczenie z improwizacją
to udział w chórkach zespołu Varius Manx na początku
kariery.
Punktem wyjścia improwizacji w „Metropolis” jest niemy
film Fritza Langa pod tym tytułem…
– To film niemiecki z 1927 roku. Wywarł na mnie ogromne
wrażenie. Niesamowicie działa na wyobraźnię: sceny bólu, strachu,
podporządkowania się społeczeństwa są wręcz profetyczne,
zapowiadają wydarzenia, które nastąpiły w Niemczech zaledwie kilka
lat później. Jest tam też dużo okultyzmu, a wiadomo, że naziści się
nim inspirowali. Mimo to Watykan uznał „Metropolis” za jedno z
czterdziestu pięciu najważniejszych dzieł filmowych ze względu na
walory artystyczne. Film ten mówi, że serce, dusza są w człowieku
najważniejsze i jeśli tego zabraknie, może wydarzyć się wiele
zła.
Jak przygotowywała się pani do
projektu?
– Obejrzałam „Metropolis” kilka razy i wyobrażałam sobie
muzykę, którą będę do niego śpiewać. Jednym z trojga głównych
bohaterów jest kobieta – postać tak wielowymiarowa, że można
pokazać pełnię swoich możliwości wokalnych i wykazać się
pomysłowością. Daje artyście pole do popisu, bo przeżywa
przeobrażenia: z dobrej w złą, z maszyny w człowieka.
Od Władysława Komendarka i Igora Gwadery dostałam próbki tego,
co grają. Przez trzy miesiące tylko słuchałam tej muzyki, zwłaszcza
Władysława, który kreuje całość, i starałam się zapoznać z jego
sposobem komponowania, ze zwrotami harmonicznymi, jakie najczęściej
stosuje. Miałam konkretne pomysły na swoją partię, wiedziałam, że
będę wplatać operowe fragmenty, w literaturze jest bowiem wiele
wspaniałych arii mezzosopranowych, które dotykają problemów
poruszanych w filmie. Jeśli dzieło ma być improwizowane, prób nie
może być dużo. Byłam ciekawa całości i muszę przyznać, że na
początku trudno mi było ją sobie uzmysłowić.
Jaki jest charakter śpiewanej przez panią
muzyki?
– Nie umiem określić tego jednym słowem, to jest po prostu
„moje”. Śpiewam tylko wokalizy, bez tekstu. Każdy z dotychczasowych
występów był inny. Staram się dopasować do obrazu i przekazać
emocje bohaterów. Większość czasu śpiewam głosem piosenkarskim.
Staram się używać całej skali i wymyślam różne efekty, które pasują
do obrazu filmowego. Elektroniczna muzyka Władysława jest zupełnie
inna niż mój śpiew. Na koncercie najważniejsze jest uzyskanie
porozumienia z Władysławem i Igorem. Ten projekt jest tak różny od
tego, co robię na co dzień, że nie mogę się doczekać kolejnego
koncertu. Dotąd odbyły się trzy – każdy odniósł sukces – a
zaplanowane są jeszcze co najmniej dwa. Ten, który odbędzie się 10
stycznia w Studiu S1 Polskiego Radia w Warszawie, zostanie
zarejestrowany. Następnie jedziemy do Szczecina, gdzie 30 stycznia
wystąpimy w Filharmonii im. M. Karłowicza.
Jak układa się współpraca z Komendarkiem i
Gwaderą?
– Razem tworzymy śmiały zestaw. Władysław jest wspaniałym
artystą, to człowiek jakby z innego wymiaru. Pierwszy raz spotkałam
się z osobą, która daje taką wolność wypowiedzi. Jeżeli się z nim
wjedzie na ten sam tor, improwizacja nie jest trudna. Powstaje
podskórne porozumienie. Igor to młodzieńczy duch, który wkłada w
muzykę całą swoją energię. Bardzo dobrze mi się z nim śpiewa. Ma
fantastyczny słuch muzyczny i wiele rzeczy robi intuicyjnie. Całość
kreuje Władysław, a my się w to wpisujemy. Ponieważ to
improwizacja, każdy koncert jest odmienny. Uważny słuchacz wyłapie
wiele niuansów w trakcie tych występów.
Po występie w Teatrze Wielkim w Łodzi usłyszałam wiele opinii.
Jednym podobało się, kiedy „nakrzyczałam” na Władysława, innym –
świetne unisono Igora z Władysławem. Najzabawniejsze było jednak,
gdy miłośnicy opery powiedzieli, że wyłapali wszystkie fragmenty
operowych arii, jakie wykorzystałam, ale jednej nie rozpoznali… To
nie była aria, tylko piękna kompozycja Władysława „Ranek nad
Wisłą”. Wykonaliśmy ją tak, że jest chętnie puszczana w stacjach
radiowych…
Doświadczenie z muzyką rockową pomaga pani w śpiewie
operowym, czy raczej przeszkadza?
– Jak najbardziej pomaga. Nie można sobie zaszkodzić, jeśli
przestrzega się pewnych uniwersalnych reguł. Muzyka, którą
Władysław komponuje, wymusza na śpiewaku pewne techniczne zmiany.
Właśnie w „Metropolis” pierwszy raz odczułam, jak długa może być
fraza. Pomogło mi to, poczułam się wolna i teraz także w operze
pozwalam sobie na więcej, inaczej buduję frazy.
Czy ten projekt rozbudził pani apetyt na kolejne
ciekawe przedsięwzięcia?
– Od dawna myślę o nagraniu arii operowych z akompaniamentem w
innym stylu, np. jazzowym, swingowym. Staram się zainteresować tym
kolegów kompozytorów i śpiewaków, na razie bez rezultatu. Ale mam
nadzieję, że jeszcze uda mi się ten pomysł zrealizować. Świat się
zmienia i my, śpiewacy operowi, nie możemy pozostać skostniali.
Warto odkrywać nowe tereny, zwłaszcza że typowych nagrań
klasycznych jest bardzo wiele.
Jak godzi pani tak różne projekty w tym samym
czasie?
– Nie da się rano śpiewać do filmu Fritza Langa, a po południu
ćwiczyć arie operowe. To właśnie byłoby dla głosu szkodliwe.
Dlatego zawsze staram się wygospodarować w kalendarzu tydzień
wyłącznie na „Metropolis”. Priorytetem jest dla mnie Teatr Wielki w
Łodzi, gdzie pracuję już od 18 lat. Zaśpiewałam tu wiele pięknych
partii i mam nadzieję, że wiele jeszcze przede mną.
Co uważa pani za swoje największe zawodowe
osiągnięcie?
– Nie umiem wymienić jednego wydarzenia. Dominują
przedsięwzięcia operowe w Teatrze Wielkim. Na pewno muszę wspomnieć
o „Carmen”, bo dla każdego mezzosopranu jest to rola wymarzona.
Miałam szczęście brać udział w dwóch realizacjach tej opery.
Projekt „Metropolis” też jest w czołówce moich osiągnięć. Ponadto w
latach 2008-2010 nagrywałam dużo polskich oper w Polskim Radiu pod
dyrekcją Łukasza Borowicza, np. „Monbar czyli Flibustierowie”
Ignacego Feliksa Dobrzyńskiego. Zajmują mnie też projekty
oratoryjne i kameralne, które realizuję z Akademią Muzyczną w
Łodzi, np. kwartety i walce miłosne Brahmsa czy muzyka do poezji
Haliny Poświatowskiej. Dobre recenzje zebrałam po „Skrzypku na
dachu” w Białymstoku…
Mezzosopran nie jest głosem tak efektownym jak
sopran.
– Faktycznie, dla sopranu powstało mnóstwo pięknych partii,
ale za to śpiewaczek mezzosopranowych jest mniej. Prawie w każdej
operze jest jakaś partia mezzosopranowa, choć nie zawsze główna.
Mezzosopran jako drugi głos zwykle musi się dopasować do innych.
Być może dlatego tak odpowiada mi „Metropolis”, bo tam także muszę
dopasować się do dwóch pozostałych muzyków. Ale zarazem mam w tym
więcej swobody.
Wkrótce rozpoczyna pani współpracę z Filharmonią
Futura…
– To pierwsza w Polsce prywatna filharmonia multimedialna. Ma
bardzo ciekawe projekty i do jednego z nich zostałam zaproszona.
Będzie to połączenie dyscyplin: piosenki i operetki. Specjalnie na
tę okoliczność powstają nowe opracowania popularnych arii. Pracę
rozpoczynamy zaraz po nowym roku.