Przychodzą raz, drugi, trzeci. Szukają talentów. Choć mogą zostać uznani za dziwolągi lub kogoś nasłanego, nie zrażają się. Tym, którzy chcą coś robić, proponują wspólne projekty.
Przychodzą raz, drugi, trzeci. Szukają talentów. Choć mogą
zostać uznani za dziwolągi lub kogoś nasłanego, nie zrażają się.
Tym, którzy chcą coś robić, proponują wspólne projekty.
W nowym myśleniu o kulturze i w działaniach animatorów coraz
większe znaczenie ma zapraszanie do udziału w życiu kulturalnym
środowisk wykluczonych, czyli osób, które na co dzień nie mają
realnych możliwości takiego uczestnictwa. Powodów wykluczenia może
być wiele: ubóstwo, poczucie braku akceptacji społecznej,
niedostatek wyuczonych umiejętności, brak wiary w siebie. Czasem
sprowadza się to do niemożności suwerennego dokonania wyboru
własnej drogi rozwoju czy stylu życia.
Animatorzy jednak nie zajmują się resocjalizacją, nie prowadzą
terapii, a jedynie proponują wspólne działanie, pokazują nowe
światy, zachęcają do szukania innych sposobów myślenia o
tożsamości. W swoich działaniach unikają izolowania zagrożonych
środowisk, np. pomysłów typu: „zróbmy coś dla więźniów, coś dla
chłopaków z poprawczaka”. Przeciwnie – w każdym wypadku celem jest
integrowanie. To nie wyrok, nie patologia społeczne są kryterium
udziału w jakimś przedsięwzięciu, ale talent i chęć działania.
Animatorzy starają się wyławiać z zapomnianych, odrzuconych,
omijanych, a czasami wyklinanych środowisk – tych ludzi, którzy
chcą być aktywni, ale są izolowani.
– My do nich przychodzimy – mówi Tomasz Rodowicz, szef
Stowarzyszenia Teatralnego Chorea, którego członkowie od kilku lat
adresują swoje warsztaty również do środowisk wykluczonych. –
Zawsze jednak istnieje ryzyko odrzucenia – zostaniemy wyśmiani albo
uznani za dziwolągi lub kogoś nasłanego. Jeśli nawet tak się
dzieje, nie poddajemy się – przychodzimy drugi raz i trzeci.
Nikt nie ma recepty na te spotkania w szkole, ośrodku pomocy
społecznej, Monarze czy ośrodku dla bezdomnych. Najpierw z tamtej
strony musi się pojawić zaciekawienie, następnie deklaracja: „a co
nam szkodzi, możemy spróbować”. Potem wszystko zmierza do
zbudowania wzajemnego zaufania i poczucia, że „to, co robię może
coś dla mnie znaczyć”.
– Nie występujemy z pozycji tych lepszych, bardziej
świadomych, wiedzących – zaznacza Rodowicz. – Rozważamy wspólnie
różne możliwości. Jeśli nasze relacje opieramy na współdziałaniu,
to ono na pewno przyniesie owoce. W czasach, gdy tak rzadko ludzie
się otwierają na siebie, takie spotkanie jak nasze jest
cudem.
Ten sposób działania członków Chorei został poddany próbie w
2011 roku podczas realizacji wielkiego przedsięwzięcia „Oratorium
Dance Project”. W trakcie kilku miesięcy przygotowań w
spotkaniach-warsztatach wzięło udział ponad 500 osób. Byli to
zazwyczaj młodzi ludzie z rodzin biednych lub patologicznych, domów
dziecka, świetlic środowiskowych i placówek
opiekuńczo-wychowawczych, którzy mają bardzo ograniczony dostęp do
edukacji artystycznej. Udział w projekcie niejednokrotnie stanowił
dla nich pierwszą w życiu okazję do kreatywnego działania w
zakresie sztuki. Ostatecznie w grupie przygotowującej profesjonalny
spektakl zostało 100 osób – 50 tancerzy i 50 śpiewaków chóru.
Musieli mieć rzeczywistą motywację. Bo nie było żadnej
nagrody. Organizatorzy mieli plan i świetnych liderów prowadzących
zajęcia. Przyszły jednak trudne momenty, kiedy, mimo mnóstwa pracy,
wszystko się rozsypywało. Do tego zbliżał się termin premiery.
Projekt, mimo kłopotów, zakończył się sukcesem. Według Rodowicza,
największą jego wartością było to, że sprawiał ogromną radość
uczestnikom.
– Nie daję sobie prawa do stwierdzenia, że komuś pomogłem albo
go zmieniłem. W trakcie projektu tak – młodzi ludzie byli inni –
ale co będzie z nimi dalej, tego nie wiem. Biorę odpowiedzialność
za tych, którzy zostali z nami po zakończeniu „Oratorium”.
Uczestniczą w warsztatach tanecznych. Ze śpiewaków (dwadzieścia
parę osób) utworzyliśmy Wielki Chór Młodej Chorei. Robią muzykę,
którą z powodzeniem mogą prezentować we wszystkich miejscach na
świecie – taki to jest poziom wykonawczy. Naszym dalszym celem jest
stworzenie z nich instruktorów, animatorów, którzy potrafiliby
pracować z własnymi grupami w swoich środowiskach.
Ale złych opowieści jest równie dużo. Spora część uczestników
projektu wróciła do swoich środowisk – albo nie mieli czasu, albo
musieli zarabiać pieniądze, albo rodzice im nie pozwolili. Czy
życie tych młodych ludzi (którzy działają dalej w Chorei lub
odeszli) dzięki „Oratorium” zmieniło się na lepsze? – Będziemy to
wiedzieć za rok, dwa. Prowadzimy specjalne badania. Jedyne, czego
pragnę, to żeby zawsze już dokonywali świadomych wyborów. By
wiedzieli, że coś wybierają dlatego, że to jest dla nich ważne, a
nie dlatego, że tak trzeba albo bez zastanowienia.
Chorea nie zaprzestaje działalności z trudnymi środowiskami.
Grupa dzięki temu określiła się na nowo. Członkowie Chorei w
Fabryce Sztuki przygotowali kolejne pomysły. Np. program muzyczny z
małymi dziećmi z domów dziecka pt. „Lulabajki”. Drugi program to
„Wszędodomni” – praca z bezdomnymi. Może uda się zrobić z nimi
spektakl na podstawie ich tekstów i pomysłów. Jest też projekt
pracy z ludźmi starszymi – dotyczy ratowania pamięci. Kolejny
pomysł – „Abramka fest” – dotyczy miejsca – łódzkiej ulicy
Abramowskiego, która w powszechnym myśleniu łodzian jest wyklęta i
należy ją z daleka omijać. Dwie aktorki Chorei i osoba
współpracująca, która tam mieszka, chcą podjąć ryzyko i zaanimować
wydarzenie dotyczące większości mieszkańców tak, żeby to oni
definiowali swój sposób działania w tym projekcie. Będą warsztaty
plastyczne, muzyczne, akrobatyczne i kulinarne.
– Nasze działania zderzają się z zagubieniem, odstawaniem,
byciem na marginesie i w izolacji. Te przestrzenie nas interesują,
inspirują jako zagłębia talentów. Tam jest prawda (choć to słowo
mocno się już zużyło) i bezkompromisowość. Tam nie można się
odwoływać do snobizmu lub dobrego smaku, wszystko musi się
sprowadzać do rzeczy prostych i oczywistych. Praca z tymi ludźmi
też musi taka być. To daje nam poczucie świeżości i realności. Lipy
się tam nie wstawi.