27 października Tomasz Stańko New York Quartet zagrał w łódzkiej Wytwórni
znakomity koncert, dedykowany pamięci Wisławy Szymborskiej. Album „Wisława” powstawał w czerwcu 2012 roku w
Nowym Jorku.
27 października Tomasz Stańko New York Quartet zagrał w
łódzkiej Wytwórni znakomity koncert, dedykowany pamięci Wisławy
Szymborskiej. Wystąpili: Tomasz Stańko - trąbka, David
Virelles - fortepian, Ben Street - kontrabas, Gerald Cleaver -
perkusja.
Album „Wisława” powstawał w czerwcu 2012 roku w Nowym Jorku;
mieście, które dla Stańki jest drugim domem. To tam komponuje,
uczestniczy w artystycznym życiu i śledzi muzyczne
aktualności.
Przed koncertem muzyk udzielił wywiadu Dominice Kawczyńskiej
(tekst zamieszczamy dzięki uprzejmości Wytwórni):
Tomasz Stańko: - Szymborska jako poetka w szczególny
sposób odbierała muzykę. Saksofonista miał dla niej symboliczne
znaczenie. Jazz zawsze był obecny w Krakowie, gdzie Wisława
Szymborska żyła i tworzyła, a ona pamiętała wszystko. Jerzy Illg,
jej wydawca, wciągał mnie w poezję. Planował kolaż muzyki i liryki.
W efekcie stworzyliśmy interesującą formę - nie grałem pod wiersz,
ale między wierszami. Poeta inaczej interpretuje swoje utwory niż
aktor. Lepiej, bo przeżył je, przetrawił. Pauzy, intonacja,
wszystko ma znaczenie. Szedłem po brzmieniu i to okazało się
świetnym doświadczeniem. Szymborskiej też się ten eksperyment
spodobał. Illg wymyślił, żebym jej ostatni wiersz komentował
solowymi wtrętami. Muzyka pozwalała na odpoczynek od czytania.
Miała podobną funkcję jak ostry chrzan wasabi podczas jedzenia
sushi. Mnie w Szymborskiej najbardziej ujęło to, że stanowiła część
popkultury. Podobała się. Mieszała rzeczy silnie
transcendentalne, bogate duchowo z pospolitością dnia codziennego.
Jej śmierć zastała mnie w Nowym Jorku, zdecydowałem wtedy, że
poświęcę Wisławie Szymborskiej płytę. Jej duch unosił się w studiu
nagraniowym.
Co zapamiętał Pan z waszego pierwszego spotkania w
radiowej Trójce?
Jej głęboki, kobiecy, delikatny głos. Było w nim słychać
dojrzałość, wszystkie przeżycia. Miał ciekawe, dziwne brzmienie.
Szare, wyraziste. Myślę o niej czasem jak o trębaczu.
A przypomina Pan sobie, kiedy sięgnął Pan po jej
poezję?
Musiałem czytać jej wiersze jako chłopiec. Jestem z Krakowa,
kręciłem się i przy ul. Krupniczej, gdzie polscy literaci mieli
przystań. Stary Kisiel mieszkał na parterze, a nad nim - Radyński.
Obok był klub, w którym ponad 50 lat temu grałem podczas Sylwestra.
Ona też na nim była.
Czyli jednak to nie warszawskie studio przy
Myśliwieckiej 3/5/7 było pierwszym miejscem, w którym się
zetknęliście. Kraków był wówczas mały. Pitrasiliśmy
się w jednym sosie.
Ma Pan ulubiony wiersz Szymborskiej?
Lubię ten ze skwarkami. "Metafizykę". Tytuł kojarzy mi się z
kobiecym imieniem, to pewnie przez tę końcówkę "a". Jestem
przywiązany do myśli, że sztuka jest jednolita. Wszystkie
dojrzałe muzyki mają jeden korzeń. James Brown rymuje się z
Mahlerem, muzyką hinduską i turecką. To się czuje, ludzie jednakowo
przeżywają. Tak samo wsłuchują się w siebie w metrze w Nowym Jorku
i w Polsce. To stało się w chwili wielkiego wybuchu, gdy powstał
atom, widać materia ma skłonność do komplikacji. Muzyka Chopina
oznacza ewolucję materii. Wszystko sprowadza się do jednego
punktu.
Podkreśla Pan, że inspiracja rozkłada się w czasie, a
dla Pana była nią nie tylko poezja, ale i postać Szymborskiej.
Zastanawiam się, jak przekłada się świat budowany słowem na
dźwięk.
Muzyka nie opowiada tym samym językiem, co słowo. Ona operuje
pojęciami abstrakcyjnymi. Jej odbiór przypomina eksperyment
fizyczny. Wynik zależy od tego, czy jest obserwator, czy go nie ma.
Słuchałem kiedyś z dziewczyną Steviego Wondera. Mnie te dźwięki
wprowadziły w melancholijny nastrój, ona wręcz przeciwnie - była
radosna.
Zostałby Pan trębaczem, gdyby nie to, że w harcerstwie
wytypowano Pana do gry hejnału na sygnałówce?
Chyba to spowodowało, że trąbka wygrała z saksofonem. Do gry
na niej potrzebne są tylko trzy palce i intuicja, a tę mam świetną.
Używam jej całe życie. Pamiętam jednak, że zawsze może zawieść.
Jestem czujny.
Kiedy narodziła się w Panu skłonność do anarchii, do
której przyznaje się Pan w autobiografii?
Każdy ją chyba w sobie nosi. Ciągnęło mnie do brudu w sztuce,
podziwiałem artystów, którzy żyli burzliwie. Ujął mnie
życiorys Modiglianiego. Jako 20-latek usłyszał od lekarzy, że lada
chwila umrze. A on nie tylko nie umarł, ale zaczął palić haszysz,
żył jak zwierzę i został wielkim malarzem. Zawsze podobały mi się
czasy desperado. A przecież jazz związany jest z desperackim,
bogatym, pełnym sprzeczności sposobem życia, a tym samym z
olśnieniami. Muzyk jest jak mistyk. Czuje więcej. Cóż musiało się
dziać w głowie Szymona Słupnika, który kilkadziesiąt lat spędził na
słupie! A mógł dostać pierdolca.
Nie lubi się Pan nad sobą roztkliwiać. Kiedy był Pan
dzieckiem, widok płaczącego w pociągu mężczyzny wywołał w Panu
wstręt.
Nadal nie znoszę okazywać słabości. Pamiętam, że patrząc na
tego mężczyznę czułem... zażenowanie. Trudno nazwać ten stan.
Jestem depresyjny, ale życie utwardza. Uodparniamy się na ciosy z
biegiem czasu.
Jako dziecko był Pan podobno nieśmiały, nie wierzył w
siebie. Co musiało się wydarzyć, żeby purytanin został
desperado?
Zacząłem grać jazz i pić wino. A już wcześniej szaleńcy - Van
Gogh i Kafka - mnie kształtowali. Ten ostatni robił głodówki, z
pewnością nie był normalny.
A Pan jest normalny?
Ja? Jestem klasycznym mutantem. Rozwój ewolucji tworzy
odmieńców. Zdolność do myślenia abstrakcyjnego także była mutacją.
Zwykle te zmiany są niekorzystne, a dotknięta nimi jednostka
umiera. Ale niekiedy mutant szybciej myśli, wykazuje dużo lepsze
zdolności rekreacyjne, dyma tych normalnych i dzięki temu wszystko
idzie do przodu.
To czemu Pan ma tylko jedną córkę?
Może jednak nie jestem mutantem...
Przyznał się Pan, nie ma odwrotu. To kiedy nastąpił w
Panu przełom? Gdy jako ministrant wypił pierwszą szklankę wina i
zapalił papierosa?
Byłem wtedy drugi raz w dziesiątej klasie, miałem 18 lat.
Zacząłem chodzić do dwóch szkół i nagle bardzo dobrze się uczyć.
Szybko nadrobiłem stracony czas.
Jazz to bunt?
Nie. Może kiedyś, za czasów bitników. Jazz jest muzyką
uliczną, muzyką Afroamerykanów. Niesłychanie wyrafinowaną. Jazz
przeskoczył okres notacji. Kiedy nie było pisma, wiersze
przekazywano ustnie, dlatego ich rytmiczna struktura była tak
skomplikowana. Łatwiej tę formę zapamiętać. Podobnie afrykańska
muzyka – opierała się nie na zapisie, ale stała na fundamencie,
zbudowanym z matematyki teoretycznej. Przeskoczyła etap, który
musiała przejść muzyka klasyczna. Jazz zmiksował się z kulturą
białych, w wyniku czego powstał dziwny melanż. Kultura czarnych
Afroamerykanów opanowała świat już pod koniec XIX wieku. Jej echa
słychać dzisiaj wszędzie. Nie ma nic innego. Wszystko się na tym
opiera.
W Nowym Jorku gra się inaczej niż w innych miejscach
na świecie?
Jazz wszędzie gra się tak samo, mimo że w Nowym Jorku
publiczność jest bardziej osłuchana. Ale przecież ludzie nie muszą
się znać, żeby przeżywać. Nowy Jork to dzisiejszy Babilon, centrum
cywilizacji. Tę energię się czuje na każdym kroku. Miasto żyje całą
dobę. I jest bardzo tolerancyjne. Kiedyś będzie tak na całym
świecie.
Skąd to przekonanie?
Ci, którzy nie nauczą się tolerancji, wypadną z życia.
Przecież to oczywiste, że "obcy" kiedyś przyjdą. I trzeba będzie
dla tych energiczniejszych zrobić miejsce. Tolerancji powinno się
uczyć, jeśli nie wyniosło się jej z domu. W Nowym Jorku nawet
żebrak, któremu nie wrzuci się drobnych, życzy miłego dnia, bo wie,
że to inwestycja. Jeśli będzie miły, może dostanie coś następnym
razem? To się zwyczajnie opłaca.
W Nowym Jorku grał również Michał Urbaniak. Powiedział
Pan kiedyś, że to jemu zawdzięcza współpracę z Komedą. Proszę o tym
opowiedzieć.
Michał tam żył całe lata, był osadzony w tym mieście.
Kumplowaliśmy się już w Polsce, w młodości. Jego mieszkanie na
Powiślu było punktem spotkań. Właśnie Michał zaprosił mnie do
pierwszego bandu. To był dla mnie wielki honor. Kilka miesięcy
później polecił mnie Komedzie. Pewnego dnia Trzcińskiemu nawalili
duńscy muzycy i szukał zastępstwa. Nawet nie wiedziałem, że do mnie
dzwonił, ludzie mi powiedzieli, że Komeda mnie szuka. Poszedłem do
niego i usłyszałem: "no, dzień dobry, gramy jutro koncert".
Mieszkałem u Wacka Kisielewskiego. Dobrze, że trąbę ze sobą miałem.
Wkrótce potem Trzaskowski zaproponował mi współpracę. Szybko
wszedłem na polską scenę jazzową.
W 2011 roku projektował Pan, że może za kilka lat
przejdzie na emeryturę, siądzie w Podkowie Leśnej i będzie tylko
myślał. Naprawdę potrafi Pan to sobie wyobrazić?
Tylko teoretycznie. W praktyce uciekam stamtąd po półtora
dnia. To najtrudniejszy do zrealizowania plan. I jednocześnie
bardzo szlachetny. Diogenesowi się udało. Siedział i myślał.
Ale nie szykuje Pan póki co beczki?
Nie, na razie kursuję między Nowym Jorkiem a Warszawą, muszę
być w pełni sił, każda pomyłka dużo kosztuje. Ideałem byłoby
zachować tempo, przeć do przodu, nie oglądając się za siebie. Nie
mam starczych myśli typu "za moich czasów...". Nowe czasy coraz
bardziej mi się podobają. To efekt życia w stałym ruchu. Chciałbym
pewnego dnia siąść jak Indianin i umrzeć. Trzeba sobie na to
zasłużyć. Dobrze rozłożyć balans, wiedzieć w porę, z czego należy
zrezygnować.
Można być muzykiem i unikać używek?
Nie będę reklamował narkotyków. Współcześnie większość
artystów jest czysta. Nie sądzę, żeby Madonna albo Sting się
wspomagali. Dzisiaj częściej robią to ludzie z branży reklamowej.
Jazzmani i rockmani są coraz bardziej trzeźwi. Eksperymenty ze
świadomością są dla dzieci. Oczywiście, trafiają się ludzie, którzy
wypiją kieliszek wódki pięć razy i już są uzależnieni, ale to
wyjątki. Trzeba mieć predyspozycje. Najwięcej szkody robią ci,
którzy zabraniają. To nielegalność otworzyła kartele narkotykowe.
Jak rzuciłem haszysz, najbardziej brakowało mi wizyt u handlarzy.
To takie barwne postaci! Niezwykły był również towarzyszący tym
spotkaniom dreszczyk emocji. Narkotyki są lekarstwem. Żeby dobrze
go użyć, trzeba mieć skomplikowaną wiedzę anestezjologiczną. A
ludzie znieczulają nim trudy życia.
Nie zakłada Pan już chustki na głowę, białych butów i
nie wędruje z grudkami haszyszu, amfetaminą, flaszką i tasakiem w
kieszeni?
Już nie.
A po co był Panu ten tasak?
Dobrze wyglądał.
Dorocie Wodeckiej opowiadał Pan, że w podstawówce
kręcił na noc włosy na ołówku, żeby mieć rano lok, a w wieku 16 lat
przechadzał się dumnie po ulicach w ciemnowiśniowych sztruksowych
spodniach. Nadal lubi się Pan wyróżniać?
To dobry moment, żeby przypomnieć moje motto, zdanie
Himilsbacha: "Udzieliłem w życiu setki wywiadów. Zawsze kłamałem"
(śmiech). Dzisiaj wszyscy się wyróżniają. Kiedy za moich czasów
ludzie zaczęli nosić kolczyki, sam również ozdobiłem ucho w ten
sposób. Ale kiedy pół roku później zauważyłem, że już nawet
urzędnicy je zakładają, natychmiast się swojego pozbyłem.
A gdzie ma Pan kapelusz?
Znudził mi się. Na tę trasę wziąłem kaszkiet. Bardzo
ładny.
Najważniejsze dla muzyka jest...
W życiu jedna rzecz jest ważna. Żyć. Niech mi pani wyśle ten
tekst, muszę wiedzieć, co pani tam napisze.
Na pewno same kłamstwa.
A, to proszę bardzo.