Pierwszy raz w historii „Kalejdoskopu” jako specjalny dodatek zamieściliśmy płytę z muzyką. To utwory grupy Maze Of Sound, która wygrała Festiwal Muzyczny Rockowanie. O brzmieniu, tekstach i przebierankach mówi wokalista JAKUB OLEJNIK.
W numerze 6/2015 „Kalejdoskopu” pierwszy raz w historii pisma
jako specjalny dodatek zamieściliśmy płytę z muzyką. To utwory z
albumu „Sunray” łódzko-pabianickiej grupy Maze Of Sound, która w
zeszłym roku wygrała pierwszą edycję Festiwalu Muzycznego
Rockowanie, organizowanego przez Łódzki Dom Kultury. O brzmieniu
zespołu, tekstach i przebierankach mówi wokalista JAKUB
OLEJNIK.
Justyna Muszyńska-Szkodzik: – Co przyniosła wam
nagroda przyznana na Rockowaniu?
Jakub Olejnik: – Cieszymy się z wygranej, bo
za nią poszła promocja zespołu, m.in. w Radiu Łódź i na łamach
„Dziennika Łódzkiego”. Dużym wyróżnieniem jest dla nas możliwość
zaprezentowania się w „Kalejdoskopie”. Podczas koncertu w Łódzkim
Domu Kultury nagraliśmy również album „live”.
Długo pracowaliście nad debiutancką płytą „Sunray”.
Jak została przyjęta?
– Album został już doceniony w środowisku muzycznym, znalazł
się na dwunastym miejscu międzynarodowej listy przebojów
Progressive Chart obok takich tuzów, jak Pink Floyd, Anathema czy
Steven Wilson. Publiczność odbiera naszą muzykę bardzo żywiołowo.
Po koncercie w Łódzkim Domu Kultury ludzie rozmawiali z nami,
robili zdjęcia i kupowali płytę. Mamy już fanklub na Facebooku,
niektórzy jeżdżą za nami na koncerty poza Łodzią. Dla naszych fanów
nie ma granicy wieku, bo rocka progresywnego słuchają zarówno
bardzo młodzi ludzie, jak i dużo starsi.
Jak wam się koncertuje w Łodzi?
– Najlepsze koncerty mieliśmy w Łódzkim Domu Kultury, Wytwórni
– występowaliśmy przed Tune – i Scenografii. Graliśmy też w
mniejszych klubach i plenerowo. Nie ograniczamy się do województwa
łódzkiego. Dobrze wspominamy występy w Jarocinie, Gniewkowie,
Krakowie, Warszawie, Busku-Zdroju czy Przemyślu. A po wakacjach
planujemy wrócić z koncertem do ŁDK. Mamy tu swoją wierną
publiczność.
Zawodowy muzyk – skrzypek, anglista, pracownik
telewizji Toya, architekt, elektryk… Wykonujecie różne zawody.
Połączyła was muzyka?
– Gramy razem od 2012 roku i bardzo to kochamy. Pomysł na
zespół wyszedł od Piotra Majewskiego, który komponuje muzykę.
Spotkaliśmy się dość przypadkowo, każdy z chłopaków był wcześniej w
różnych zespołach, na własną rękę zbieraliśmy doświadczenia –
sceniczne i studyjne. Na przykład ja trafiłem do zespołu z
ogłoszenia w Internecie. A obecny skład zespołu tworzą: Piotr
Majewski – instrumenty klawiszowe i skrzypce, Kuba Olejnik – wokal,
Rafał Galus – gitara, Bartek Sapota – bas i Grzegorz Śliwka –
perkusja.
W waszej muzyce pobrzmiewają echa Genesis, Marillion…
Skąd wzięła się fascynacja rockiem progresywnym?
– Lider Piotr Majewski i Rafał Galus są największymi fanami
tego gatunku, a klawisze Piotrka mogą rzeczywiście brzmieć trochę w
stylu Genesis. Moją pasją jest raczej klasyczny rock, lubię zespoły
pokroju U2, INXS. Można usłyszeć w naszej muzyce elementy rocka
progresywnego, jednak nie chcemy się szufladkować. To jest dla nas
tylko inspiracja, a my zamierzamy iść własną drogą. Dążymy do tego,
by uzyskać własny styl i brzmienie, które będzie kojarzone z Maze
Of Sound. Chcemy tworzyć nasz labirynt dźwięków, w którym słuchacz
może się zagubić i zostać na zawsze.
W „Sunray” słychać mocną sekcję instrumentalną, a poza
gitarami, klawiszami i perkusją ciekawie brzmią skrzypce,
mandolina, cytra czy buzuki…
– Chcemy muzyką wykreować nasz świat, dorzucić trochę magii,
barw, dźwięków i dać odbiorcom coś więcej niż tylko gitarowe
granie. Podstawą jest sekcja rytmiczna – bas i perkusja – Bartek z
Grześkiem dobrze się znają, występowali razem w innych zespołach i
teraz słychać to muzyczne dopasowanie. Dużo utworów jest opartych
na instrumentach klawiszowych. Piotrek komponuje muzykę, sprawnie
operuje barwami i dodaje skrzypce, czyli instrument, na którym gra
zawodowo. Duży pokłon należy się też Maćkowi Kuliberdzie –
gitarzyście z pierwszego składu zespołu. To on wprowadził brzmienie
mandoliny, cytry, buzuki.
Wasze teksty przenoszą w świat muzycznej magii,
fantazji i groteski. Pojawia się zaklinacz deszczu, szalony
kapelusznik czy tajemnicza wiedźma…
– Naszym marzeniem jest połączenie fantastyki z
rzeczywistością. Chcemy zabrać słuchaczy w podróż, może na drugą
stronę lustra. Nasza muzyka dostarcza mocnych przeżyć. Każdy utwór
to odrębna historia. Opowiadamy o różnych postaciach: od bohatera z
„Last Sunray”, który zgubił się na pustyni i wariuje z braku wody i
z samotności, poprzez „Forest” – magiczny i straszny las, który
osacza ciemnością i strachem. W utworze „Reflection” uderza wizja
idealnego świata, który kusi człowieka. Na szczęście bohater
znajduje drogę wyjścia z iluzji i demaskuje to przesłodzone
fałszywe odbicie rzeczywistości. Jednak nasze piosenki nie są
mroczne, są raczej poszukiwaniem światła i dają nadzieję. Nie można
też tego świata traktować zbyt poważnie. Bardzo lubimy groteskową
fantastykę, stąd np. postać szalonego kapelusznika z „Alicji w
Krainie Czarów”.
Na scenie używacie różnych przebrań i gadżetów –
chcecie tworzyć teatr rockowy?
– Chcemy zaskoczyć widza także poprzez wizualne show.
Sceniczny performance, który prezentujemy, jest naszym własnym
pomysłem. Wprowadzamy elementy gry scenicznej, pracujemy nad
wizerunkiem, charakteryzacją, używamy kapeluszy, masek i
przebieramy się stosownie do utworu. Próbuję wczuć się w postaci, o
których śpiewam, np. wykonując „Mad Hatter” chciałbym kiedyś
wyglądać jak Johnny Depp z ekranizacji „Alicji w Krainie Czarów”.
Przy utworze „Reflection” używam maski, która jest moją drugą
twarzą, mrocznym obliczem, które ciągnie mnie na drugą stronę
lustra. Natomiast śpiewając „Escape”, zakładam białą maskę do
czarnego stroju z kapturem i przeistaczam się w Mr. Nobody, czyli
jednego z wielu, którzy chcą uciec z mechanicznego świata, gdzie
wszystkie czynności powtarza się w kółko. Oczywiście uważamy, by na
scenie nie przesadzić z nadmiarem gadżetów. Nasza gra nie jest
przerysowana. To ilustracja muzyki, która przecież musi bronić się
sama. Jednak teatr nas pociąga. Myślimy o współpracy z teatrem.
Marzy nam się duże, teatralne show.
Progresywny rock trzeba śpiewać po
angielsku?
– Piszę teksty po angielsku, bo ten język pasuje do naszej
muzyki, lepiej brzmi, można go melodyjnie „naginać”, bawić się
słowami. Poza tym po polsku jest o wiele trudniej napisać dobry
tekst, choć chcielibyśmy sprostać temu wyzwaniu. Śpiewamy po
angielsku także ze względu na nasze plany związane z zagranicznymi
rynkami.
Chcecie wyjść poza polską scenę?
– Mamy sygnały z Niemiec, Anglii czy Holandii, że nasza płyta
przebija się w zachodnich mediach. Odezwała się do nas agencja
Downtown Artists i zaprosili nas do Londynu. Po przesłuchaniu
podpisaliśmy umowę na nagranie dwóch utworów w Play Soho Studios.
Cieszymy się, że będziemy pracować w kultowym miejscu – byłym
Berwick Street Studio w sercu Londynu, gdzie nagrywali David Bowie,
Depeche Mode, Ringo Starr czy Björk. Właśnie tam chcielibyśmy
nagrać płytę. Może poznamy Davida Gahana z Depeche Mode, może
odwiedzi nas David Bowie?
Planujecie koncerty za granicą?
– Już 13 czerwca gramy pierwszy zagraniczny koncert w
Monachium. W Łódzkim Domu Kultury poznaliśmy zespół The Skys z
Litwy, razem zagraliśmy koncert i oni zaprosili nas do wspólnego
międzynarodowego projektu właśnie w Niemczech. Mamy też zaproszenie
do Hamburga. Chcemy grać za granicą, polski rynek jest trudny dla
naszej muzyki, a z Anglii czy Niemiec pojawiają się muzyczne
propozycje. Marzy nam się międzynarodowa trasa, podczas której
zagralibyśmy 5-10 koncertów.
Pracujecie już nad nowym materiałem?
– Tak, mamy już osiem utworów. Nowa płyta będzie bardziej
energetyczna, żywa i elektryczna w brzmieniu niż „Sunray”.
Zachowamy swój styl, ale materiał na pewno zaskoczy naszych
fanów.