– Gdy oglądam partyturę, wystarcza mi pierwsza strona i wyobrażam sobie, jak to brzmi – mówi ZYGMUNT KRAUZE, kompozytor, pianista, przewodniczący jury Międzynarodowego Konkursu Kompozytorskiego im. Grażyny Bacewicz.
– Gdy oglądam partyturę, wystarcza mi pierwsza strona i
wyobrażam sobie, jak to brzmi – mówi ZYGMUNT KRAUZE, kompozytor,
doktor honoris causa Akademii Muzycznej w Łodzi, przewodniczący
jury Międzynarodowego Konkursu Kompozytorskiego im. Grażyny
Bacewicz. Finał konkursu i prawykonanie zwycięskich utworów – 27
listopada w Filharmonii Łódzkiej.
Magdalena Sasin: – To już piąta edycja łódzkiego
konkursu. Czy wydarzenie zdobyło prestiż w
środowisku?
Zygmunt Krauze: – Należy do najważniejszych
tego typu wydarzeń w Polsce. O jego randze świadczy duża liczba
nadsyłanych prac. Mamy partytury z Japonii, Korei, Chin, Europy,
Stanów Zjednoczonych, Ameryki Południowej. Jurorami są wybitni
kompozytorzy z całego świata. Nie bez znaczenia dla budowania
prestiżu konkursu jest wysokość nagród oraz fakt, że nagrodzone
utwory są wykonywane w filharmonii. Konkursów kompozytorskich jest
teraz na świecie mnóstwo. W Polsce odbywa się ich kilkanaście, może
nawet kilkadziesiąt o różnej wielkości i randze, między innymi
Konkurs im. Kazimierza Serockiego, Konkurs im. Witolda
Lutosławskiego, Konkurs im. Tadeusza Bairda.
Ile osób zgłosiło się w tym roku do
Łodzi?
– Była niemal setka kandydatów, w tym dwudziestu Polaków –
żałuję, że żaden z nich nie został
nagrodzony. Jedynie w poprzedniej edycji Polak zdobył trzecią
nagrodę, ale generalnie polscy kandydaci nie wypadają najlepiej. W
Polsce od około 20 lat istnieje tendencja do komponowania muzyki
bardzo uproszczonej, będącej właściwie odbiciem muzyki z XVIII czy
XIX wieku. Często te utwory są związane z aspektem religijnym.
Niektórzy kompozytorzy przestali poszukiwać nowych rozwiązań
technicznych, brzmieniowych czy formalnych i zadowalają się czystą
przyjemnością dźwiękową. Przez to spora część twórców, także
młodych, nie może konkurować z tymi, którzy są w awangardzie.
W jakim kierunku podąża ta światowa
awangarda?
– Panuje ogromna różnorodność. Nie ma jednego głównego nurtu i
uważam, że to dobrze. Zauważa się ponowne podjęcie intensywnych
poszukiwań w zakresie nowych dźwięków, co łączy się z technologią
komputerową, elektroniczną. Dzięki temu mamy ogromną paletę
rozwiązań od najprostszych do najbardziej skomplikowanych.
Jakimi kryteriami kierują się jurorzy
konkursu?
– Najważniejsze jest poszukiwanie indywidualności, czegoś
naprawdę oryginalnego i osobistego. To bardzo rzadkie, ale czasami
się zdarza. Drugie kryterium to umiejętności techniczne. Gdy ktoś
popełnia podstawowe błędy, to go dyskwalifikuje.
Czy tym razem decyzja była trudna?
– Nie, powiedziałbym wręcz, że obrady przebiegły
bezkonfliktowo, choć jurorzy reprezentują różną estetykę i pochodzą
z różnych krajów. Dobierając jako przewodniczący skład jury,
kierowałem się właśnie różnorodnością. Osoby z różnych krajów,
różnych pokoleń i estetyk dają sumę ocen z wielu punktów widzenia.
W tym roku byli to: Steven Stucky z Nowego Jorku – profesor
Juilliard School of Music, wybitny kompozytor, doradca filharmonii
w Los Angeles i festiwalu w Aspen, związany z Polską poprzez
Witolda Lutosławskiego, któremu pomógł zaistnieć za oceanem,
Berislav Šipuš – kompozytor z Zagrzebia, aktualnie minister kultury
Chorwacji, wybitny dyrygent muzyki najnowszej, założyciel
znakomitego zespołu kameralnego Cantus, Mauricio Sotelo –
kompozytor hiszpański, mieszkający obecnie w Berlinie, autor oper i
utworów symfonicznych.
Czy jurorzy zapoznają się ze wszystkimi
partyturami?
– Tak. W pierwszym i drugim etapie przyznaje się punkty, a w
trzecim, ostatnim, odbywa się tajne głosowanie. Gdy decyzja jest
już podjęta, sekretarz otwiera koperty z danymi uczestników i…
czasami następuje niespodzianka. W tym roku dowiedzieliśmy się, że
pierwszą nagrodę zdobył Hiszpan Manuel Burgos, który w poprzedniej
edycji zajął drugie miejsce. Jego tegoroczna partytura wyglądała
jednak kompletnie inaczej, nie dało się go rozpoznać. Zresztą, gdy
oglądamy partyturę, nie myślimy o tym, kim jest kompozytor. Dla
łódzkiego konkursu fakt, że zwyciężył Burgos, jest bardzo
korzystny, bo to dojrzały twórca, wybitna postać w świecie
muzyki.
Trudno poznać utwór tylko na podstawie partytury, bez
wysłuchania go?
– Gdy oglądam partyturę, wystarcza mi pierwsza strona i w
ciągu dwóch sekund wyobrażam sobie, co to jest i jak brzmi. Takie
błyskawiczne zrozumienie sytuacji muzycznej wynika z wyobraźni i
doświadczenia; byłem już w jury około 50 konkursów kompozytorskich,
a w jednym konkursie może być nawet 700 partytur. Możliwość takiej
oceny dzieła potwierdza fakt, że jurorzy tegorocznego konkursu
zgadzali się w swoich opiniach w co najmniej 80 procentach.
Jak wygląda praca współczesnego
kompozytora?
– Teraz może nim być prawie każdy. Wystarczy podstawowe
wykształcenie muzyczne i umiejętność korzystania z technologii i
już można układać piosenki czy inne proste utwory. Ja chcę mówić o
kompozytorach, którzy są profesjonalnie wykształceni i uprawiają
muzykę artystyczną, nie komercyjną. Ich liczba zwiększa się
lawinowo. Do twórców z Europy i Stanów Zjednoczonych dołącza
ogromna rzesza z Dalekiego Wschodu: Chin, Japonii i Korei. Tych
najwybitniejszych, którzy potrafią żyć tylko z kompozycji, jest
bardzo niewielu i oni pracują w podobny sposób, jak w poprzednich
pokoleniach: borykają się z życiem i ze swoją sztuką, a w sensie
materialnym starają się zdobyć zamówienia. Właśnie dlatego, że
kompozytorów jest tak dużo, coraz większą rolę odgrywają konkursy:
potrzebny jest jakiś sposób weryfikacji, a nagroda w konkursie to
konkretny dorobek kompozytora.
Trudno twórcy zdobyć zamówienie?
– Obecnie łatwiej, bo jest coraz więcej fundacji i innych
instytucji, które sponsorują kompozytorów. W Polsce po przemianach
ustrojowych zapanował dziki kapitalizm. Artyści, ludzie sztuki i
kultury zostali zepchnięci na margines. Na szczęście politycy
zaczynają rozumieć, że sztukę należy pielęgnować, bo sama się nie
utrzyma. Trzeba jej pomóc, bo w ten sposób powstaje dorobek
kulturowy narodu. Ta zmiana na lepsze zachodzi pod wpływem
środowiska, które potrafiło zjednoczyć się i wywrzeć
nacisk na polityków.
Łatwiej jest pisać utwory na
zamówienie?
– Nie wiem, bo ja zawsze pisałem i piszę na zamówienie – z
wyjątkiem okresu, gdy byłem studentem i zaraz po studiach.
Bez zamówień też by pan pisał…
– Nie jestem taki pewien. Zamówienie daje niesamowity impuls.
Po pierwsze jest nim fakt, że utwór będzie wykonany w określonym
czasie i przez konkretnych wykonawców, po drugie – honorarium za
pracę. Niektórzy myślą, że kompozytorowi do szczęścia wystarcza
natchnienie. Tak nie jest. Kompozytor pracuje ciężko, ma ogromny
stres, nieprzespane noce i rachunki do zapłacenia. Gdy myślę o tym,
jak się rozwijała moja droga kompozytorska, muszę powiedzieć, że po
prostu miałem szczęście: poznawałem ludzi, którzy mi pomagali, bo
wierzyli, że moja muzyka jest warta tego, by ją grać i pokazywać.
Miałem szczęście być w najlepszych wydawnictwach muzycznych, jak
Universal Edition w Wiedniu czy Éditions Durand w Paryżu.
Nad czym pan teraz pracuje?
– Coraz więcej komponuję, stale pojawiają się nowe zadania i
pomysły. Mam szereg zamówień na utwory symfoniczne i utwory
koncertowe na instrumenty solowe z orkiestrą. Właśnie skończyłem
swoją szóstą operę pod tytułem „Olimpia z Gdańska”, która zostanie
wykonana w listopadzie w Operze Bałtyckiej. Poprzednie były
wystawiane w Teatrze Wielkim i Operze Kameralnej w Warszawie, we
Francji. Opera „Pułapka” według Tadeusza Różewicza jest w
repertuarze Opery Wrocławskiej. We wrześniu w czasie Warszawskiej
Jesieni był wykonany mój nowy utwór „Idyll 2” na instrumenty
ludowe, zespół wokalny i elektronikę. Występuję też jako pianista i
staram się z tego nie rezygnować. W dalszym ciągu jestem profesorem
Akademii Muzycznej w Łodzi, co bardzo sobie cenię, bo jest to
środowisko urzekające i sympatyczne i zawsze z wielką przyjemnością
tu przyjeżdżam. Dużo podróżuję, zwłaszcza na Wschód, do Chin i do
Korei, jako wykładowca i juror konkursów. Na uniwersytecie w Daegu
mam stałą pozycję jako Emitent Corresponding Professor – daję
wykłady i master class.
Skąd czerpie pan inspiracje?
– Żeby napisać utwór, trzeba mieć temat. Ale to nie jest temat
w sensie muzycznym, tylko jakaś sprawa. Tematem może być to, że coś
mnie uwiera, albo że jestem na coś zły, albo rozleniwiony…
Niezbędna jest jakaś emocjonalna sytuacja, ogromne napięcie, które
wywołuje pomysły muzyczne i determinuje to, w jaki sposób muzyka
się potoczy.
Jak można określić pański język
muzyczny?
– Zawsze starałem się go stworzyć. Początkowo inspirowałem się
sztuką i teorią Władysława Strzemińskiego, ale w pewnym momencie
zrozumiałem, że dalej iść tą drogą się nie da. Starałem się
komponować niezależnie od tego, co się dzieje dookoła i trafiłem na
swoją ścieżkę. Najważniejsza w mojej muzyce jest ekspresja i
konsekwencja rozwoju. Gdy powiem jedno słowo czy frazę, kontynuuję
to, tłumaczę, robię warkocz wariacji, opowiadam w sposób logiczny
dalszy ciąg. Wielu krytyków i słuchaczy mówi, że rozpoznaje moją
muzykę. To znaczy, że faktycznie potrafiłem włożyć w nią coś z
siebie i jest ona w jakimś sensie indywidualna. Niemniej ciągle
staram się ją rozwijać, nie powtarzać. Za każdym razem staram się
zapomnieć o tym, co pisałem wcześniej i odkryć coś jeszcze
nowszego. To się udaje w bardzo małym stopniu, ale wysiłek jest
zawsze. Bycie kompozytorem to dla mnie z jednej strony ogromna
praca, od rana do wieczora bez przerwy, z drugiej strony piękne
momenty spełnienia, gdy ktoś chce, aby moja muzyka gdzieś
zabrzmiała. Jestem szczęśliwy, będąc kompozytorem, i wierzę w swoją
muzykę.