Aleksandra Przybył ze Szkoły Filmowej w Łodzi została Najbardziej Elektryzującą Aktorką 32. Festiwalu Szkół Teatralnych. Wyróżnił ją także „Kalejdoskop”.
Aleksandra Przybył ze Szkoły
Filmowej w Łodzi została Najbardziej Elektryzującą Aktorką 32.
Festiwalu Szkół Teatralnych. Wyróżnił ją także „Kalejdoskop” –
okładką czerwcowego numeru i wywiadem…
Piotr Grobliński: Przeżywa pani jeszcze tę swoją
nagrodę?
Aleksandra Przybył: Do normalności wraca się bardzo szybko.
Trzeba na przykład wyprowadzić psa, który nic nie wie o
nagrodzie.
Pies mieszka w Łodzi?
W Katowicach, po festiwalu od razu pojechałam do domu. Na IV
roku spędza się w szkole niewiele czasu. Zwłaszcza, że dyplom
robiliśmy w Kaliszu, tam były próby i premiera.
Miesiąc w Kaliszu – taka dłuższa wycieczka
szkolna?
Było super, jak na koloniach, tyle że z dużą ilością
obowiązków – cztery godziny rano i cztery wieczorem zajmowały nam
próby z reżyserem Rudolfem Zioło.
Rolę Pacjentki w spektaklu „Marat/Sade” pani sobie
wybrała czy została tak obsadzona przez reżysera?
Zostałam tak obsadzona. Początkowo myślałam, że rola Pacjentki
jest za mała jak na rolę dyplomową. Byłam załamana. Czułam jakąś
niesprawiedliwość.
Najważniejszy moment w szkole i rola z jednym
słowem.
No tak, ale jakim! Mocnym przekleństwem. Najpierw nie umiałam
sobie tego poukładać. Jednak w czasie pracy okazało się, że bez
słów też się da coś przekazać. Dotarło wtedy do mnie, że w zawodzie
aktora nie dostaje się po równo, ale nawet do najmniejszej roli
trzeba podejść i aktorsko się nią cieszyć.
Jak przebiegały przygotowania – chodziła pani do
szpitali psychiatrycznych, by podpatrzyć jakieś
zachowania?
Był taki plan, ale to nie wyszło. Nie oglądałam też filmów,
bazowałam raczej na swojej wyobraźni. Każdy ma w sobie jakieś
psychiczne i fizyczne ułomności, musiałam je odkryć, uwydatnić.
Taka trochę ryzykowna psychoanaliza.
Reżyser podpowiadał, jak się zachowywać, jak kiwać
głową, bełkotać?
Dał mi dużą wolność, właściwie mogłam robić, co chciałam. W
paru momentach było wiadomo, że wychodzę na pierwszy plan albo
jestem zaangażowana do scen zbiorowych, ale w międzyczasie po
prostu „byłam walnięta”. Z wielką przyjemnością szukałam jakiegoś
paprocha na podłodze, żeby z nim pogadać.
A po spektaklu? Można tak na gwizdek wrócić do
normalności?
Nie, nie do końca… Przede wszystkim ten spektakl jest
strasznie męczący fizycznie, więc trzeba złapać oddech. Jeżeli
gramy kilka razy pod rząd, widzę u siebie jakieś ruchy, które mi
zostają, dziwne odzywki, mówienie do siebie. Ale nie przeszkadza mi
to w życiu, bo szybko mija.
Nagroda publiczności jest właściwie nagrodą kolegów.
To obniża czy podnosi jej wartość?
Po zastanowieniu chyba jednak to drugie. Aktorowi jest bardzo
ciężko pochwalić drugiego aktora bez myśli w rodzaju: ja bym to
zagrał lepiej. Miło, że mnie docenili.
Na tym festiwalu podoba mi się, że wszyscy się bardzo
cieszą (albo dobrze udają) z nagród dla innych, są okrzyki, brawa,
pogwizdywanie.
Odbierałam nagrodę w wielkim wrzasku, nie słyszałam własnych
myśli.
Na kogo by pani głosowała?
Bardzo mi się podobał muzyczny spektakl z Krakowa – „Dyplom z
kosmosu”. Wszyscy mi się tam podobali, po prostu dali czadu.
Chciałabym kiedyś zaśpiewać tak jak oni.
To może lepiej było studiować w
Krakowie?
Zdawałam także do Krakowa, ale nie żałuję, że studiowałam w
Łodzi. Cieszę się, że mogłam tu być. Oczywiście, że były ciężkie
chwile – i fizycznie, i psychicznie. Każdy ma takie momenty w
szkole aktorskiej. Jeżeli zajęcia trwają od 8 rano do 23, to
człowiek fizycznie nie daje rady.
Kto z pedagogów wywarł na panią największy
wpływ?
Takim wielkim człowiekiem był dla mnie Marcin Wierzchowski, z
którym mieliśmy zajęcia z angielskiego. Na trzecim roku robiliśmy z
nim po angielsku sceny z filmów, ja grałam w naszej wersji „Nocy na
ziemi” Jima Jarmuscha i w scenie z filmu „Thelma i Louise”. Marcin
Wierzchowski jest bardzo pozytywnym, uśmiechniętym człowiekiem. Na
zajęciach wpajał nam wielką miłość do naszych bohaterów, dzięki
niemu nauczyłam się cenić postać, nie patrzeć na nią z góry.
Ćwiczenia z angielskiego? To zupełnie jak z pani
nagrodą za drugoplanową rolę. Najważniejsze rzeczy dzieją się na
obrzeżach?
Często skupiamy się na tym, co jest w centrum, a ciekawe
rzeczy przemykają gdzieś bokiem. Gdy grałam w reklamie, to przy
okazji musiałam się nauczyć pływać na desce windsurfingowej.
Poza centrum są też Łódź i Katowice. To podobne
miasta?
Łódź zawsze była dla mnie istotna, gdyż mój tata skończył
Szkołę Filmową. Gdy bywaliśmy w Łodzi przy jakiejś okazji,
podjeżdżaliśmy na Targową i tata z dumą pokazywał, gdzie studiował.
To było dla mnie legendarne miejsce. Mimo to bałam się, że wyjazd
będzie przykrą rzeczą. Jestem bardzo rodzinna, związana z
rodzicami, więc obawiałam się rozstania. Na szczęście szkoła
zapewniła mi na początku tyle zajęć, że nie było kiedy tęsknić za
domem. Do tego jeszcze nocami fuksówka, więc wracałam do
wynajmowanego mieszkania i padałam na łóżko. Tak minęły trzy
miesiące i nagle okazało się, że już jestem u siebie.
Co jest fajnego w Łodzi?
Jest klimat, który niektórzy odbierają jako przygnębiający i
smutny. To samo słyszę zresztą o Katowicach. A ja ten klimat
lubię.
Potem się to kończy rolą wariatki…
Tak, te mroczne klimaty… No cóż, uwielbiam spacerować po Łodzi
i czerpać energię, którą mają te kamienice, ludzie. Można tu
spotkać wiele ciekawych postaci na ulicach. Mieliśmy takie zajęcia:
musieliśmy zapisywać ciekawe rzeczy zaobserwowane w życiu, miejsca,
ludzi, których widzieliśmy. Do tej pory mi to zostało, mam notesik,
w którym zapisuję wszystko, co mnie w jakiś sposób poruszyło. Moją
wyobraźnię, uczucia. To są zapiski głównie z Łodzi.
Jakiś przykład?
Widziałam bezdomnego, który szedł ulicą koło Teatru
Studyjnego. Miał bardzo długą brodę, z której zrobił się kołtun,
taki wielki dred. Najpierw myślałam, że on coś niesie, jakiś worek
czy paczkę. Gdy przyjrzałam się bliżej, to było to z jednej strony
przerażające, z drugiej – w pewien sposób fascynujące. Mam wysoki
poziom empatii, jestem bardzo wrażliwa na takie obrazy i od razu
myślę, jak temu człowiekowi musi być źle. Ale on przecież może być
szczęśliwy z tym kołtunem...
Jakie plany na najbliższe miesiące?
Jadę do Gdyni, grać Lizę w „Biesach” w reżyserii Krzysztofa
Babickiego. Jest to duże wyzwanie. Cieszę się, że nie czekałam na
ten festiwal jak na ostatnią deskę ratunku. To na razie jedna rola,
ale cieszę się z tego, co mam. Wypatruję sygnałów z nieba i ziemi,
co dalej.
Czy 23-letni aktor zdaje sobie sprawę z braków i
porażek? Ja w tym wieku byłem przekonany, że robię wszystko
genialnie.
Świadomość, że coś nie było najlepsze, rzeczywiście przychodzi
po czasie. Pedagodzy coś mówią, krytykują, ale do tego trzeba
samemu dojść. Dla mnie ten proces myślenia o roli, poprawiania jest
najważniejszą częścią pracy aktora. To był mój problem z egzaminami
w szkole. Nienawidziłam tych egzaminów na poszczególnych latach, bo
to były wydarzenia jednorazowe. Już niczego nie można było w swoim
graniu poprawić. Dyplom gra się wiele razy i można wprowadzać
korekty.
To jak w wywiadzie dla prasy – zawsze można poprosić o
autoryzację. Gorzej z telewizją.
Rzeczywiście. Stałam z tą nagrodą na scenie, podeszła pani z
telewizji i kazała coś powiedzieć. Trochę straciłam głowę.
Następnym razem się przygotuję.