W cyklu "Po zejściu do szatni" Małgorzata Karbowiak dzieli się swoimi wrażeniami po obejrzeniu kolejnych spektakli w ramach XXIII Międzynarodowego Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych.
W cyklu "Po zejściu do szatni" Małgorzata Karbowiak dzieli się
swoimi wrażeniami po obejrzeniu kolejnych spektakli w ramach XXIII
Międzynarodowego Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych w
Powszechnym.
Cz.
6: Bynajmniej
Drugi pokaz mistrzowski i znów zupełnie inny teatr! Jazgot
scen zespołowych, traktowanie aktorów jak jednakowe śruby dobrze
naoliwionej maszyny, świadome odzieranie ich z magii
indywidualności na rzecz idei – zostały zastąpione atrybutami
teatru klasycznego. Takiego, w którym wszystko jest oczywiste. I
którego głównym budulcem są role. ROLE. Po to, by widz mógł podążać
zachwyconym wzrokiem za każdym gestem czołowej (czołowych) postaci,
śledzić najdrobniejsze nawet przejawy wyjątkowości. Nie w
bohaterach, a ich odtwórcach, właściwie – kreatorach. I to jest
jeden z wątków spektaklu „Garderobiany” wystawionego przez Teatr
Narodowy w Warszawie. Możemy szukać granicy między prawdą a
kabotyństwem, co jest zawsze pociągające… Jest jednak tutaj
potrójny zabiegi mistyfikacji.
Pierwszy dotyczy samej intrygi. Opowiada się przecież o
przebiegu 227. teatralnego wieczoru wciąż z tym samym „Królem
Learem” i interesuje nas, w jakiej kondycji jest trzeciorzędny
teatr objeżdżający angielską prowincję w czasie II wojny światowej.
Tak to zresztą napisał Ronald Harwood. Druga rzecz to obserwacja
niemocy fizycznej i psychicznej odtwórcy Leara, a właściwie
brutalne pytanie, w którym momencie już nie da rady (pamiętamy
Tadeusza Łomnickiego)… I wreszcie najważniejsze – kto nie na
scenie, a poza nią, w sztuce Harwooda, jest lepszym aktorem. Sir
czy jego garderobiany – bo ten drugi zna teatr od podszewki i
wcale, bynajmniej, nie jest bezkrytyczny. Ale nie ma gdzie odejść,
bo to też człowiek niemłody. Można by rzec, iż spektakl Narodowego
polega na zdzieraniu zasłon czy też podnoszeniu kurtyny w czasie
przerwy, co jest zawsze efektowne, zwłaszcza przy scenografii
Katarzyny Adamczyk.
Reżyser spektaklu Adam Sajnuk miał do dyspozycji dwójkę
wybitnych aktorów: Janusza Gajosa i Jana Englerta. Nie ulega
wątpliwości, że spektaklem samym w sobie jest ich obecność na
scenie, niezależnie od tego, w czym grają. Wbrew pozorom trudniej,
niż ich zewnętrzną relację, jest pokazać teatr w nich samych, jego
wielkość i małość. Pada przecież ze sceny: konieczność jest czymś
niebywałym, sztuką doskonałą. Powiedzmy zatem, że stworzyli
pamiętne kreacje.
20.03.2017
Małgorzata Karbowiak
Cz. 5: Przyjemnie
Tegoroczny festiwal pokazuje, nierzadko w ekstremalny sposób
(awangarda!), tzw. nagą prawdę o infrastrukturze społecznego
bytowania. To, co dookoła, niestety nie daje poczucia
harmonii, Melpomena miewa uciążliwe bóle głowy. I my z nią je
mamy, ale kto powiedział, że w Teatrze Powszechnym ma być
przyjemnie…
Pierwszy pokaz mistrzowski przyniósł jednak spektakl
„Matki i synowie” z Teatru Polonia w Warszawie,
który był jak zaczerpnięcie oddechu w czasie długiego marszu.
Sztuka w pewien sposób użytkowa, karmiąca się uproszczeniami w
rysunku psychologicznym bohaterów, idąca na skróty w przebiegu
akcji, przewidywalna, dała szansę obcowania z teatrem w najbardziej
pierwotnej funkcji. Problem zmiany wizerunku świata i konieczności
przystosowania się do niego w związku z usankcjonowaniem praw ludzi
dotąd potępianych za odstępstwo od normy biologicznej, nie miał tu
w najmniejszym stopniu wymiaru agitki walczącej. I choć wszystko
mentalnie było za piękne, by było prawdziwe, mogliśmy skupić się na
warsztacie teatralnym, budowaniu sytuacji niezatartego przez lata
konfliktu.
A jednocześnie prostocie czy finezji gry aktorskiej, środkach
wyrazu potrzebnych do zatarcia niektórych słabości sztuki. Krystyna
Janda w podwójnej roli reżysera i głównej postaci matki, która po
latach usiłuje zrozumieć wybory biologiczne i moralne syna zmarłego
na AIDS, daje pokaz aktorstwa ściszonego, skupionego,
„wewnętrznego”. Jej główną sceniczną bronią jest sarkazm, odejście
od histerii i sentymentalizmu, szukanie prawdy w gestach i
odruchach samotnej matki, która robi rachunek sumienia. Ważne jest
tu jeszcze coś innego, co w gruncie rzeczy łagodzi tak dotkliwy w
niektórych festiwalowych spektaklach „ból istnienia”. To próba
zaakceptowania nowej sytuacji moralnej przez cierpiącą przez lata
bohaterkę. Babcie i wnuczkowie, ponad pokoleniem synów, podają
sobie rękę. Wreszcie na festiwalu w Teatrze Powszechnym odrobina
nadziei…
19.03.2017 r.
Małgorzata
Karbowiak
Cz. 4: Nieprzyjemnie
Mój dzieciak nie będzie chodzić do szkoły. Co ona da przy
odgarnianiu gnoju. Wystarczy, że będzie porządny jak jego
matka. Ta odpowiedź jednej z bohaterek zapytanej o syna,
udowadnia, że „Sceny myśliwskie z Dolnej Bawarii”
opowiadają o… katastrofalnych skutkach odporności na cywilizację.
Ale życie społeczne wytwarza wartości zastępcze. Co w takim razie
znaczy w tym tekście przymiotnik porządny? Jakie mechanizmy moralne
decydują o jego treści? Wiadomo tu: być takimi, jak skądinąd godni
szacunku, ukształtowani jednak w innych warunkach, dziadowie. To,
co nowe i nieznane odrzucić, bo bez dostatecznej wiedzy nie da się
niczego zrozumieć, a tym bardziej zaakceptować. Trzeba więc nadać
sobie odpowiednie „prawa”, pozwalające manipulować dostępem do
prawdy, stworzyć system nakazów i zakazów łamiących zasady
tolerancji i współistnienia między sąsiadami. A to może prowadzić
przecież nawet do tytułowego zbiorowego polowania na człowieka.
Dominującym zjawiskiem społeczno-psychologicznym na scenie jest
wyrzucanie poza nawias. Dyskryminowanie.
Grażyna Kania zrealizowała przedstawienie adaptujące
opowiadanie Martina Sperra w Teatrze Polskim w Poznaniu, skupiając
się głównie na tym, co decyduje o jakości więzi i struktur w
określonej społeczności. Ale przedstawionych dramatycznych zdarzeń
nie traktuje jako wyjątkowych. Jej inscenizacja pozwala pokazać, w
dużym stężeniu, przebieg mikroprocesów prowadzących do
napiętnowania niepełnosprawności, braku reakcji na krzywdę,
znieczulicy. Na scenie tworzy metaforyczny skansen odgrodzony od
świata zimnymi, aluminiowymi ścianami, w którym dziesięć postaci w
kolejnych 15 epizodach obnaża swoje kompleksy – w sensie dosłownym
i symbolicznym. Świadomie eksponuje się tu szpetotę ludzkich
zachowań, sięgając do naturalizmu i estetyki zła. Realizatorka
wybiera sytuacje krańcowe, dokumentuje brzydotę ludzkiej natury.
Pomaga jej w tym minimalistyczna scenografia, zmieniająca miejsca
akcji za pomocą niewielu gadżetów, czego najbardziej zaskakującym
dowodem jest finałowa scena polowania na sprawcę zbrodni. Karabiny
wymierzone są tu w widzów… I jeszcze: tłumaczką tekstu Sperra
wystawionego przez Teatr Polski w Poznaniu jest łodzianka Sława
Lisiecka.
Rodzi się jednak pytanie, nie pierwszy raz zresztą. Jak bardzo
nieprzyjemny (obrzydliwy) może być wartościowy spektakl?
18.03.2017
r.
Małgorzata
Karbowiak
Cz. 3: Powtórka z
awangardy
Skurczyłaś swoje życie do nic nie znaczącego rodzajowego
obrazka – mówi do matki jedna z czołowych postaci
rewolucji francuskiej Théroigne de Méricourt. I to niepozbawione
naiwności sformułowanie można traktować jako jej swoiste „wyznanie
wiary”. Ale cóż z tego, że wyprzedziła całą epokę w rozumieniu praw
społecznych i nieuchronności walki ze zmarginalizowaniem
kobiet! Nie wymienia się przecież jej nazwiska obok Dantona i
Robespierre’a, a do tego jako feministka nadto radykalna poniosła
śmierć z rąk… kobiet, o których prawa walczyła. Chichot historii?
Coś więcej. Dialektyczny dowód na to, że wszelkie próby obalenia
starych doktryn wymagają głębokiej wiedzy o mechanizmach
społecznego oddziaływania. Romantyczna postawa nie wsparta mocnym
fundamentem, choć wypływa z najgłębszych pobudek ideowych, jest
przejawem jednostkowej pasji lub fanatyzmu. Co nigdy nie prowadzi w
dobrym kierunku, przynosząc, zamiast naprawy systemu, zdolność do
wymierzania sprawiedliwości we własnym rozumieniu. I to jest
jedna z konkluzji spektaklu „Żony stanu, dziwki
rewolucji, a może uczone białogłowy” Jolanty Janczak
(tekst) i Wiktora Rubina (reżyseria), zaprezentowanego przez Teatr
Polski im. Hieronima Konieczki w Bydgoszczy.
Ale przecież mimo przywołania czołowych postaci rewolucji
francuskiej i oparcia intrygi na ich losach, nie jest to
przedstawienie historyczne, zamknięte. Zdarzenia sprzed 230 laty, w
dość zresztą swobodnej interpretacji, co jest niezbywalnym
przywilejem teatru, pozwalają zagościć i we współczesności. I tu,
zgodnie z kanonami tzw. teatru czasu znanego w Polsce w
latach dwudziestych i trzydziestych z działalności twórczej Leona
Schillera, prowadzi się dyskusję „wprost” o doskwierającej części
społeczeństwa rzeczywistości politycznej i społecznej.
Jak w teatralnym plakacie sięga się do wyrazistych środków, by nie
zostawić widzów obojętnymi na problemy władzy i równości
społecznej. Mamy tu zresztą wiele elementów
zaczerpniętych z teatru, który prawie sto lat temu przyniósł tak
głośne „użytkowe” przedstawienia, jak „Cjankali” czy „Chiny
krzyczą”. Spektaklem staje się cały teatr łącznie z widzami we
wnętrzu i przechodniami na ulicy podglądanymi kamerą.
Ważne jest jednak jeszcze co innego. Twórcy prowadzą grę z
nami w dwojaki sposób. Z jednej strony pokazują „rewolucję” jako
ponadczasowe pojęcie z jej dynamiką i emocjami, z aprobatą, z
drugiej – obnażają i kompromitują taniość sposobów prowadzenia
dialogu, eksponują śmieszność liderów i ich nieporadność.
Ujawniając cały arsenał gestów i stereotypów często wątpliwej
jakości, czego ukoronowaniem w finale jest zaaranżowanie czegoś w
rodzaju śmietnika historii. I wyciąganie z niego na widownię haseł
i zawołań zrodzonych z buntu i emocji.
Interesujące w spektaklu jest spojrzenie na nas samych w
gorączce dyskusji, z perspektywy historycznej i wzorcowe niemal
zrealizowanie spektaklu w poetyce teatru czasu. Można jednak tego
typu teatru nie lubić. Gdy męczy nas nadmiar słów. Zwłaszcza że
twórcy zmieścili zbyt wiele wątków, by wszystkie były czytelne.
12.03.2017
Małgorzata Karbowiak
Cz. 2: Z bukietem
kamelii
Dwóch artystów – reżyser Michał Borczuch i aktor Krzysztof
Zarzecki – postanowiło zrobić spektakl o swoich matkach, które
zmarły na raka, wcześnie ich osieracając. Jedyne
postanowienie: nic z hagiografii, dosłowności, banału; jak w
powidokach pod powiekami utrwaliły się przecież rozszczelnione
przez czas mgnienia pamięci. Z nich, jak z poetyckich wersów, można
zbudować portrety, które są bardziej wyobrażeniem niż prawdą. Ale i
relacją o czymś realnym, nie do końca nazwanym. Bo „robi się” w
sztuce i można zbudować drzwi (widoczne na scenie),
prowadzące do emocji o niezwykłym natężeniu. Ale nie jak u
Almodóvara. Po swojemu.
Bo w gruncie rzeczy to wielowarstwowe przedstawienie jest nie
tyle zapisem czegoś, co jest w naszej tradycji święte – więzi z
matką, ile scenicznym esejem o prawdzie i kłamstwie teatru. Można
przecież uwierzyć, że praca w fabryce kosmetyków w PRL skojarzyła
się na zawsze ze sterylnością i męczącą powtarzalnością. Że powolne
odchodzenie jest i wzniosłe, i przyziemne. Że śmierć matki w dzień
matury, choć dawno naznaczona, wyposaża w nowe sfery wrażliwości. I
że każda aktorka w teatrze zawsze będzie dla nich „wariacją na
temat”.
Spektakl „Wszystko o mojej
matce” (tekst – Tomasz Śpiewak, reżyseria – Michał
Borczuch) przygotowany przez Teatr Łaźnia Nowa w Krakowie to pokaz
innego niż tradycyjne myślenia o teatrze. Wypowiedź
artystyczna rządzi się tu bowiem prawami bliskimi poezji, nic
nie jest przewidywalne ani logiczne po arystotelesowsku. Można w
strukturę przedstawienia wpisać monodramy, można przywoływać
już „zużyte” sceny, można sięgać do krateru księżyca… Byle nie
zbanalizować.
Spektakl pełen harmonii we wszystkich ogniwach realizacji,
rozwijający się jak kamelia, ze wspaniałą rolą Krzysztofa
Zarzeckiego…
5.03.2017
Małgorzata Karbowiak
Cz. 1: Zatrzęsło na bezludnej
wyspie
„Triumf woli” to spektakl bez zamkniętej
dramaturgii, mieszający swobodnie real ze zmyśleniem, pozbawiony
standardowej dyscypliny formalnej w doborze wątków i konwencji,
słowem – antydramat. W sam raz na inaugurację tegorocznego
Międzynarodowego Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych
noszącego hasło awangarda w podtytule. To nie tylko
przykład odstępowania od rozmaitych podręczników poetyki, łamania
rygorów i tabu w teatrze, ale pokaz, jak zabierać głos w
publicznych sprawach – nie używając słowa polityka. A co o
tym świadczy? Tytuł, polemiczny w stosunku do filmu – agitki
propagandowej Leni Riefenstahl z roku 1934. Budujący wiarę w siłę
nie-militarną, w mądrość, która odkrywa nowe, rewolucyjne i
ewolucyjne, możliwości czynienia życia znośniejszym. Paweł Demirski
(autor) i Monika Strzępka (reżyser) zmieścili, jak w pigułce,
dzieje poszukiwań nowych narzędzi poznania, a także doskonalenia
prawa. Od wykorzystania siły sprawczej ognia aż do problemów z
prawami dla kobiet i dzisiejszymi uchodźcami. Ale w tym szaleństwie
jest metoda. W finałowych scenach wyraźnie pobrzmiewa zawołanie
„odkrywcy” ognia, neandertalczyka: Tylko tego nie sp…cie!
I jakby uzupełniające z innych ust: Bezpiecznie jest myśleć, że
jest niebezpiecznie.
Ten mądry spektakl Narodowego Starego Teatru w Krakowie,
całkowicie pozbawiony publicystyki, jest widowiskiem korzystającym
obficie z dobrodziejstw teatru. Zaczyna się od Szekspira jako
scenicznej postaci, animującego awantury na wyspie po katastrofie
(jak choćby w jego „Burzy” czy „Vatzlavie” Mrożka). A potem już
mamy i teatr absurdu, i wątki klasycznych baśni, i wariacje na
temat różnych literackich brzmień, kończąc na cyrku i rockowisku.
Ale bazą scalającą rozmaitość materii jest coś, co nazwalibyśmy
jazgotem ludzkiego życia, perfekcyjnie pokazanym. Dlatego też siłą
tego spektaklu jest humor wysublimowany obok trywialnego, poetyckie
uniesienia i przyziemność, racjonalność i bujanie w odmętach
fantazji, jak choćby w historii z pingwinem. To teatr epicki
składający się z różnych opowieści, ale zawsze z wyraźnie
akcentowaną pointą, teatr w pełnym rozkwicie, grający na wielu
strunach aktorskiego wyrazu i sięgający po wielokolorowe środki
inscenizacyjne. Jak u klasyka: na początku mamy bicie
piorunów i katastrofę, a potem już napięcie rośnie…
4.03.2017
Małgorzata Karbowiak
Teatr Powszechny
Adres
ul. Legionów 21Kontakt
tel. 42-633-25-39