Trwa 32. Festiwal Szkół Teatralnych. Nie jesteśmy w stanie (choćby z powodu nakładania się terminów wydarzeń) relacjonować wszystkich punktów programu, ale oglądamy, słuchamy, notujemy, ile się da.
Wszystko zaczęło się od konferencji. We wtorek (6 maja) w hali
telewizyjnej Szkoły Filmowej na scenie ustawiono 12 białych
krzeseł. Po 11.00 zasiedli na nich znamienici goście festiwalu, by
dyskutować o sytuacji zawodowej rozpoczynających dziś karierę
młodych aktorów. Aktor-producent. Wolny
zawód? - tytuł konferencji brzmiał nieco zawile, ale
rektorowi Mariuszowi Grzegorzkowi i prowadzącym dyskusję krytykom,
Jackowi Wakarowi i Łukaszowi Maciejewskiemu, udało się postawić
kilka konkretnych pytań i wydobyć od uczestników rozmowy ciekawe
odpowiedzi. Wcale nie było gładko i zgodnie, wręcz przeciwnie -
momentami dyskusja miała burzliwy przebieg. Klasa rozmówców
pozwoliła jednak utrzymać sympatyczną atmosferę, mimo kilku
naprawdę złośliwych polemik.
Mariusz Grzegorzek zaczął od konstatacji, że
nie da się już uczyć aktorstwa, udając, że na rynku pracy wszystko
jest po staremu - że teatry dają zatrudnienie na etatach, a
telewizja ma dla aktorów mnóstwo propozycji. Trzeba wymyślić i
nauczyć nowego sposobu funkcjonowania w zawodzie. Problem w tym, że
trzeba mieć wizję tego nowego modelu, jakiejś trzeciej drogi między
zatrudnieniem na etacie a funkcjonowaniem w niezależnej (offowej)
grupie, którą spaja szybko wyczerpujący się entuzjazm. O tym
właśnie mieli dyskutować zaproszeni goście.
Włodzimierz Staniewski (reżyser, twórca
Teatru Gardzienice) stwierdził, że ta dyskusja jest mocno spóźniona
i że przypomina mu rozmowy, jakie toczył w zespole Izabeli
Cywińskiej w czasach... rządu Tadeusza Mazowieckiego. Wtedy też
zastanawiano się, ile państwa w kulturze, wytypowano nawet 16
instytucji, którymi państwo miało się finansowo opiekować. Jako
alternatywę dla mecenatu państwa reżyser przedstawił koncepcję
survivingu, czyli teatralnej szkoły przetrwania. Jako jej zwolennik
wsparł się przykładami amerykańskimi i postacią Heleny
Modrzejewskiej.
Znana aktorka Agata Kulesza powiedziała, że w
tym zawodzie nie ma jednej recepty na sukces. Radziła jak najwięcej
grać i dbać o niezależność. Metodą na osiągnięcie zawodowej pozycji
pozwalającej wybierać role jest według niej pewien spokój,
możliwość skupienia się na pracy, w jej przypadku także posiadanie
dobrego agenta.
Paweł Potoroczyn (dyrektor Instytutu Adama
Mickiewicza i członek ruchu Obywatele Kultury) wyraził przekonanie
o nadchodzącej lepszej przyszłości dla kultury. Swój optymizm oparł
na spostrzeżeniu, że Internet prowadzi do spadku wartości i
wiarygodności wszelkich informacji i artefaktów. W tych warunkach
kulturowej hiperinflacji ludzie będą łaknąć kontaktu z żywym
artystą, będą gotowi za to płacić. Z drugiej strony jest to
też rodzaj inwestycji dla państwa (stąd postulat Obywateli Kultury:
1% wydatków na ę dziedzinę życia). Nasz kulturalny dyplomata
zupełnie niepotrzebnie zadeklarował, że w kwestiach obyczajowych
(np. marihuana) serce ma po lewej stronie, ale w kwestii podatków
po prawej. Czyli przeznaczmy 1% na kulturę (potem może dwa,
trzy...), ale jednocześnie zmniejszmy podatki, czyli podstawę, od
której ten 1% obliczymy.
Reżyser Paul Bargetto w swych radach poszedł
jeszcze dalej, oferując zebranym prawdziwą filozofię życiową w
jednym zdaniu: cokolwiek robicie, unikajcie modelu
amerykańskiego. Poniekąd wtórowała mu Oksana
Smilkova, reżyserka znająca realia rosyjskie i czeskie. W
obu tych krajach działa tak wiele państwowych teatrów, że
absolwenci szkół bez większych problemów znajdują zatrudnienie. Co
ciekawe - w Moskwie dobre spektakle dyplomowe są grane bardzo
długo, co stwarza szanse debiutującym aktorom.
Michał Walczak, teatralny omnibus -
dramatopisarz, reżyser, aktor, producent, podkreślił, że
przygotowywanie niezależnego spektaklu w przestrzeni klubowej
pozwala na kontynuowanie współpracy w grupie pasujących do siebie
osób (a nie przeskakiwanie z projektu do projektu), a może tez
przynieść sukces finansowy.
W drugim okrążeniu (wokół stolików krążyły mikrofony)
temperaturę dyskusji podniosła najpierw Agata Kulesza,
stwierdzając, że nie można wszystkim obarczać aktora (produkcją,
graniem, pisaniem tekstów, remontami sali), choć robiła w teatrze
różne rzeczy mimo bardzo niskiego etatu. Przy okazji okazało się,
że 1600 zł, które dla jednych jest niewielkim dodatkiem do
honorariów, dla młodych aktorów może być przedmiotem marzeń. W tym
momencie oliwy do ognia dodał Włodzimierz Staniewski, ostro
krytykując model menedżerski (aktor w stajni agenta). Stwierdził,
że agent to jakaś freudowska figura opiekuna, coś pomiędzy
rodzicami a partnerem seksualnym. Staniewski przeciwstawił tej
relacji model teatru wspólnotowego (plemiennego), takiego jak
Gardzienice czy teatr Grotowskiego. Na to Kulesza odparowała, że
nie sypia ze swoim agentem, a Łukasz Maciejewski wtrącił, że ten
agent jest kobietą (czyli nadal jest to jednak jakiś argument).
Spór się zaostrzał, Kulesza odwołała się do opinii widowni
(studentów).
Na głos z sali nie trzeba było długo czekać. Marta Jaraczewska
(dyplom w łódzkiej szkole w ubiegłym roku) opowiedziała o swoich i
swoich kolegów doświadczeniu z tworzeniem niezależnego teatru
Zamiast. Z tego, co mówiła, wynikało, że właśnie wzięli sprawy w
swoje ręce, wszystko robią sami i udaje im się przygotowywać
kolejne przedstawienia. Nie udaje się im natomiast (przynajmniej na
razie) zarabiać na tym pieniędzy. I wtedy nastąpiło coś, co jeśli
dojdzie do skutku, przejdzie do annałów festiwalu. Włodzimierz
Staniewski publicznie zadeklarował, że daje teatrowi Zamiast 10 000
złotych (liczyłem, że Kulesza da 20 000, ale jednak tak się nie
stało). Ten argument uczynił go zwycięzcą dyskusji. Może zatem
model amerykańsko-gardzienicki nie jest taki zły? Trzeba tylko
umiejętnie sprowokować ludzi z pieniędzmi (w tym przypadku
zarobionymi w teatrze). Na pewno warto takich ludzi zapraszać na
festiwal.
* * *
Po południu oficjalnie otwarto 32. Festiwal Szkół Teatralnych.
Zanim troje rektorów i dziekan wspólnie dali znak do podniesienia
kurtyny przed pierwszym spektaklem, odbyła się część artystyczna.
Krótki musicalowy prolog przygotowali studenci III roku Wydziału
Aktorskiego Szkoły Filmowej w Łodzi pod opieką Wacława
Mikłaszewskiego. I trzeba przyznać, że zrobili to imponująco.
Dynamika, zgranie, świetna choreografia, a do tego niezłe teksty a
propos szkoły i festiwalu, dobrane do melodii standardów muzyki
rozrywkowej (Y.M.C.A. Village People). Było nawet
stepowanie w wykonaniu duetu w czarnych smokingach. Trochę gorzej
III rokowi poszło z konferansjerką: były pomyłki w nazwiskach,
zastanawianie się, jakieś dziwne skrępowanie. Czyżby młodym aktorom
łatwiej było stepować niż mówić ze sceny do mikrofonu?
* * *
Na pierwszy spektakl festiwalu organizatorzy wybrali
Samobójcę Nikołaja Erdmana - dyplom
krakowskiej PWST, zrealizowany pod kierunkiem prof. Jerzego Treli.
Czemu akurat to przedstawienie? Chyba dlatego, że nadawało się na
Dużą Scenę z dużą widownią (pozostałe spektakle zakładają dużo
mniejsze, kameralne przestrzenie - widownia będzie budowana na
części sceny). Krakowscy studenci potrafią się na takiej dużej
scenie odnaleźć, także w kwestii dykcji i siły głosu (bez
mikroportów). W nagrodę oklaskiwała ich najliczniejsza
widownia.
Jerzy Trela nie pierwszy raz robił tekst Erdmana ze
studentami. Widać uznał, że groteskowy obraz Rosji końca lat 20.
ubiegłego wieku to dobry materiał na dyplomowe przedstawienie.
Tragikomiczny charakter pokazywanych sytuacji, galeria
charakterystycznych typów i równowaga między scenami zbiorowymi i
kameralnymi pozwalają pokazać się młodym aktorom. Środkowa część
(uczta ku czci Podsiekielnikowa) pozwoliła też na wprowadzenie
elementu wokalno-aktorskiego. Młodsi koledzy w charakterze grupy
cygańskich muzyków i tancerzy spisali się trochę gorzej, zwłaszcza
taniec ognistych Cyganek miał nieco cepeliowski charakter, ale
bogactwo scenicznej rzeczywistości uczyniło z sekwencji przyjęcia
samodzielną, niezwykle widowiskową całość. Taki spektakl w
spektaklu z piękną plastyką stołu ostatniej wieczerzy i rytmem
wyznaczanym kolejnymi toastami. Żarty w większości śmieszne, z
wyjątkiem zdecydowanie przegiętej parodii pogrzebu. Mam też drobna
uwagę do dramaturgicznego powiązania fragmentu o nauce gry na
helikonie z resztą historii. To taka trąba-strzelba, która nie
wypala.
Wątki i aluzje historyczne nie są może dla nas tak ciekawe jak
były 20-30 lat temu, gdy sztuka pojawiła się na polskich scenach,
ale ta akurat inscenizacja wydobywa na plan pierwszy uniwersalny
problem konfliktu jednostki ze światem, któremu szary nieudacznik
jest potrzebny jedynie jako symbol śmierci w imię czegoś. Wola
życia jednak wygrywa, szkoda jedynie, że to życie takie byle jakie,
że pasztetowa jest w nim natchnieniem, a kogel-mogel sensem
istnienia (swoją drogą - trudno o gorzej dobrany zestaw
gastronomicznych upodobań).
W zeszyciku z nazwiskami faworytów do nagród aktorskich
zapisałem sobie Dominika Rybiałka, Krzysztofa Polkowskiego, Agatę
Woźnicką i Bartosza Ostrowskiego.
* * *
Na Kole kwintowym w reżyserii Aleksandry Poławskiej
(spektakl krakowskiej PWST) przeżyłem coś, co już dawno mi się nie
zdarzyło w teatrze: cudowna wymianę energetyczno-emocjonalną między
sceną a widownią. Jeden z młodych aktorów tak się zaangażował w
przedstawienie, tak się naładował emocjami, że podczas oklasków
(spektakl był bardzo dobrze przyjęty) z trudem powstrzymywał łzy.
Wyglądał jak złoty medalista olimpijski podczas ceremonii
dekoracji. Sam się wzruszyłem jego wzruszeniem, choć sceptyk na
dnie duszy kazał mi zapytać: czy będzie się tak przejmował, gdy
przed pełna widownią zagra tysięczny raz?
A propos częstego grania - podobno spektakl był już grany
grubo ponad dwadzieścia razy. Reżyserka ciągle coś w nim poprawia,
więc jest zapewne coraz lepiej. Może właśnie częste granie to jest
sposób na pracę z młodymi aktorami?
W przedstawieniu zwracają uwagę dobre decyzje obsadowe,
dopracowana scenografia, podkreślona świetnie przygotowanym
oświetleniem. Natomiast sam tekst (w dodatku okrojony do potrzeb
grupy 11 aktorów) nie powala. Proza Szymona Bogacza to w oryginale
24 historie bohaterów spędzających razem zimowa noc w szkolnej sali
gimnastycznej. Podróż na święta kończy się w skutek zawiei
noclegiem w gminnej szkole, posiadającej najlepszą pracownię
komputerową w powiecie. Czworo miejscowych (dyrektor szkoły, jego
zona nauczycielka, szkolny palacz i ksiądz z miejscowej parafii)
oraz siedmioro podróżnych spotykają się, potykają o siebie i
momentami rozmawiają. Ale swoje historie opowiadają jako monologi
(w książce każdy ma osobny rozdział) skierowane raczej do
publiczności niż do innych uczestników tej dziwnej imprezy. W
oryginale opowieści jest tyle, ile tonacji w tytułowym kole, co
tłumaczy tytuł. W przedstawieniu bohaterów jest 11 (dlaczego
chociaż nie 12), co zupełnie psuje koncept książki. W tej sytuacji
nazywanie bohaterów nazwami tonacji traci większość sensu. Bo niby
dlaczego kolejowy złodziej nazywa się E-dur, a kierowca TIR-a
e-moll?
Może jest jakiś klucz, jakaś synestezyjna charakterystyka
postaci? A może chodzi o pokrewieństwo w kole kwintowym? Faktem
jest, że jedyną głębszą relację, pozwalającą wyjść poza swoją
etiudę, stworzyła para spotykająca się na papierosie - dziewczyna,
która pokłóciła się z mężem i chory na raka chłopak, czyli Lena
Schimscheiner (cis-moll) z Maciejem Charytonem (h-moll). Oboje
wyróżniali się jako aktorzy. Wymienić trzeba tez intrygujące role
Michał Nowaka i Ewy Porębskiej (ich małżeństwo wiejskich
nauczycieli miało w sobie jakąś dziwną tajemnicę). Bardzo podobał
się publiczności ksiądz Damiana Strzały, ale moim zdaniem to postać
zbyt jednowymiarowa.
Drugi środowy spektakl to łódzka inscenizacja sztuki Petera
Weissa Marat/Sade w reżyserii Rudolfa
Zioło. Znów na początku wychodzi dyrektor (Bartosz
Szpak) - tym razem zakładu dla obłąkanych - i zapowiada, co
zobaczymy. Zobaczymy sztukę przygotowaną przez pacjentów
pod kierunkiem pana de Sade'a. Narracyjna rama jest tu nawet
podwójna, gdyż wkrótce głos zabiera Wywoływacz (Michał Barczak) -
ktoś w rodzaju inspicjento-narratora. Podwójny jest też cudzysłów,
w który trzeba wziąć wypowiadane przez postaci sztuki kwestie:
Peter Weiss napisał przecież sztukę, w której wystawiana jest inna,
fikcyjna sztuka de Sade'a. W dodatku wystawiana przez
pensjonariuszy domu wariatów, którzy dyskusję ideologiczną o
rewolucji, terrorze i prawach jednostki wzbogacają wybuchami szału
i niekontrolowanej agresji. Całość przypomina Nie-Boską
komedię skrzyżowaną z Lotem nad kukułczym gniazdem.
Marat uzasadnia rewolucyjny terror sprawiedliwą zemstą, skrajny
indywidualista de Sade z pogardą odnosi się do rewolucyjnej
urawniłowki, przygotowując grunt pod finałowy bunt. Skandowane
przez pensjonariuszy hasło Demokracja-kopulacja jest
jednak wyzwoleniem jedynie na miarę szpitala wariatów. Niestety
brzmi dziwnie aktualnie.
Kilka dobrych pomysłów inscenizacyjnych podkreśla umowność
scenicznej sytuacji, np. pukanie do drzwi Marata przez Karolinę
Corday. Klimat kliniki psychiatrycznej tworzy dobra scenografia
Dominiki Błaszczyk i snująca się po scenie Pacjentka (Aleksandra
Przybył w świetnej niemej roli). Podobno pacjentów miało być
więcej, ale troje studentów zrezygnowało. Może i dobrze, bo na
ciasnej scenie i tak panuje tłok. Paweł Dobek gra markiza z
odpowiednio dawkowaną pogardą i dumą, zdaje się panować nie tylko
nad dyskusją i zachowaniami swoich "aktorów", ale też nad pieklącym
się co rusz dyrektorem. Terapia zajęciowa sprzed 200 lat jest czymś
więcej niż rozrywką dla znudzonej publiczności. Warte
obejrzenia!
Czwartkowe przedstawienie W tonacji
blue rozpoczęło się z kilkudziesięcominutowym
opóźnieniem. Opóźnienie jeszcze wzrosło po dramatycznych próbach
usadzenia wszystkich chętnych do obejrzenia spektaklu na malutkiej
widowni. To konsekwencja maniery reżyserów, wymagających
kameralnego układu sceny. Widzowie, zapomnijcie o wygodnych
fotelach - te będą co najwyżej służyć jako dekoracja do pewnych
scen - w polskim teatrze królują podesty i twarde ławki.
Tytuł mógł sugerować muzyczny charakter przedstawienia. I
rzeczywiście - była grana (bardzo dobrze) przez jazzowe trio
muzyka, były (trochę gorzej) śpiewane przez aktorów znane
anglojęzyczne przeboje, były nawet tańce plemników rodem z filmów
Allena (śmieszne) i tancerki w białej bieliźnie pląsające w
ultrafiolecie. A jednak tonacja jest smutna, bo smutna jest
konkluzja sztuki: szczęście nie istnieje, choć wciąż za nim gonimy,
przeskakując z łóżka do łóżka. Kobieta śpi z facetem, który potem
śpi z kobietą, która... Po dziesięciu rundach wracamy do pierwszej
kobiety. Żeby było demokratycznie i żeby każdy zagrał w dwóch
scenkach? Tak zapewne myślał młody reżyser, który dał wszystkim
kolegom równe szanse na pokazanie się. Tyle tylko, że świat nie
jest wyłącznie terenem seksualnych polowań i małżeńskich zdrad.
Taką wizję można traktować wyłącznie jako hiperbolę, potraktowana
serio jest strasznym uproszczeniem.
Ewa Jakubowicz fajnie udaje francuską służącą, a Karol Dziuba
bogatego arystokratę.
* * *
O pokazanym w piątek Poskromieniu złośnicy pisałem już
tutaj. Na festiwalu było odrobinę lepiej niż na premierze, ale
przyjęcia przedstawienia - chłodne. Reżyserka nie umiała
zagospodarować głębokiej, ale wąskiej sceny. Aktorzy chodzili wte i
wewte, nie bardzo wiedząc po co. Oj, chyba nie będzie za to
nagród.
Zupełnie inaczej wieczorem - Szkice z Dostojewskiego
Mai Komorowskiej na pewno nagrodami zaowocują. Zagrać Myszkina,
Rogożyna, Karamazowa czy Nastazję Filipowną to jest wielka szansa.
Scena - znów odwrotnie niż w pierwszym spektaklu - bardzo szeroka,
poszerzana w miarę potrzeb o wielką widownię Dużej Sceny
(publiczność oczywiście na ustawionych na scenie ławkach), bardzo
precyzyjnie zorganizowana. Jeśli wjeżdża kanapa lub wnoszone są
fotele, to wszyscy wiedzą, gdzie to ma stanąć i dlaczego. Klasyczny
teatr słowa, wielkie monologi i naładowane emocjami wymiany zdań.
No i te postaci wymyślone przez Dostojewskiego!
Zestawienie księcia Myszkina (Karol Dziuba) z Aloszą
Karamazowem (Kamil Mrożek) jest w pełni uzasadnionym zabiegiem
scenariuszowym. Tyle tylko, że taką dawkę Dostojewskiego trudno
przełknąć na jedno posiedzenie. Zwłaszcza, gdy spektakl zaczyna się
o 20.00, a kończy tuż przed północą.
Podobała mi się Małgorzata Mikołajczak jako Nastazja Filipowna
(wariowali dla niej mężczyźni na scenie, więc i na męskiej części
publiczności musiała robić wrażenie), choć w paru miejscach
przeszarżowała z krzykiem i emocjami. Świetną scenę zagrali Liza
(Paulina Szostak) i Alosza (Kanil Mrożek). Rogożyn Juliana
Świeżawskiego wyważony między dzikością prostaka a wielkodusznością
i męską dumą.
* * *
Łódzki spektakl Leonce i
Lena zaatakował widzów bielą scenografii i kostiumów, ale czy
rozgrzał ich do białości? Nie sądzę. Była w nim jakaś wewnętrzna
niespójność, jakby reżyser nie mógł się zdecydować na wybór
konwencji: wybrać dramat, groteskę czy poetycką baśń? Scena
szermierki czy gagi z policjantami próbującymi przesłuchać
podróżujących nie pasują do reszty, podobnie jak nijakie w wyrazie
piosenki. Jak więc mieli się w tym odnaleźć młodzi aktorzy?
Najlepiej zrobił to Paweł Dobek, z melancholii księcia tworząc
źródło komizmu. Dodatkowe brawa za sprawność fizyczną. Anna
Pijanowska jako Lena była urocza i tkliwa, może trochę zbyt
jednostronna w lirycznym uniesieniu. Podobał się Jacek Knap jako
król, który chce rzucić władzę, by sobie do woli rozmyślać. Gdyby
tak znalazł naśladowców wśród naszych polityków-filozofów.
Sobotni wieczór to znowu
czekanie na opóźniony spektakl, dodatkowo przedłużone korowodami
przez labirynt teatru przy wprowadzaniu publiczności. By znaleźć
się na widowni, trzeba było przejść przez szatnie, schodami na
zaplecze, okrążyć pomieszczenia administracji i wejść przez kulisy
na scenę. Przez moment miałem wrażenie, że podziemnymi korytarzami
dotarliśmy do remontowanego Arlekina. A jednak była to znajoma Duża
Scena, przerobiona na szpital z filmu von Triera.
Królestwo w reżyserii Remigiusza Brzyka to teatralna
adaptacja filmu, imponująca rozmachem, symultanicznym przebiegiem
scen, bogactwem użytych środków. Wśród nich, chyba gdzieś na końcu
znalazło się aktorstwo. Miałem wrażenie, że wrocławscy studenci są
tylko pionkami w wielkiej partii, jaką reżyser rozgrywa z
publicznością. Nie grają ze sobą, tylko z filmowymi i
pop-kulturowymi konwencjami.
Spektakl imponujący
śmiałością zamierzenia i rozczarowujący błahością
przesłania.
* * *
Grand Prix za wybitną osobowość sceniczną w wysokości 15.000
złotych ufundowane przez Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Bogdana Zdrojewskiego Julianowi Świeżewskiemu z AT
w Warszawie za rolę w spektaklu „Ecce Homo!!!” oraz role Rogożyna i
Rakitina w spektaklu „Szkice z Dostojewskiego”.
Jury przyznało dwie pierwsze nagrody w wysokości 5.000 zł
każda:
- za rolę żeńską Anecie Gołębiewskiej z AT w
Warszawie za rolę Pam w spektaklu „Ecce homo!!!”,
- za rolę męską Piotrowi Marzeckiemu z AT w Warszawie za rolę
w spektaklu „Ecce homo!!!”.
Jury przyznało cztery równorzędne nagrody w wysokości 3.000 zł
każda:
- Dominikowi Rybiałkowi z PWST w Krakowie za
rolę Siemona Siemonowicza Podsiekalnikowa w spektaklu
„Samobójca”,
- Magdalenie Koleśnik z PWST w Krakowie za
rolę Marii Łukianowny w spektaklu „Samobójca”,
- Wiktorii Węgrzyn z PWST w Krakowie za
rolę w spektaklu „Dyplom z kosmosu”,
- Pawłowi Dobkowi z PWSFTviT w Łodzi za rolę
Markiza de Sade w spektaklu „Marat/Sade”.
Jury przyznało sześć równorzędnych wyróżnień w wysokości 1.000
zł każde:
- Ewelinie Przybyle z PWST w Krakowie za rolę
w spektaklu „Dyplom z kosmosu”,
- Maciejowi Charytonowi z PWST w Krakowie za
rolę H-moll w spektaklu „Koło kwintowe”,
- Lenie Schimscheiner z PWST w Krakowie za
rolę Cis-moll w spektaklu „Koło kwintowe”,
- Ewie Jakubowicz z AT w Warszawie za rolę
Służącej w spektaklu „Tonacja blue” i rolę Agłai w spektaklu
„Szkice z Dostojewskiego”,
- Waldemarowi Krawczykowi z PWST w Krakowie
Filia we Wrocławiu za rolę Odyseja Walenia w spektaklu „Odyseje
2014”,
- Tomaszowi Piotrowskiemu z PWST w Krakowie
Filia we Wrocławiu za rolę Odyseja Greki w spektaklu „Odyseje 2014”
oraz role w spektaklu „Królestwo”.
Jury przyznało nagrody specjalne:
- nagrodę im. Jana Machulskiego „Bądź orłem, nie zniżaj lotów”
w wysokości 100 USD Paulinie Szostak z AT w
Warszawie za rolę Lizy w spektaklu „Szkice z Dostojewskiego”,
- nagrodę w wysokości 1.000 zł ufundowaną przez Opus Film
Konradowi Wosikowi z PWST w Krakowie Filia we
Wrocławiu za rolę Odyseja Nieogarniam w spektaklu „Odyseje
2014”,
- nagrodę w wysokości 1.500 zł za wrażenia audialne ufundowaną
przez Grupę Toya Grzegorzowi Margasowi z PWST w
Krakowie za rolę w spektaklu „Dyplom z kosmosu”.
Nagrody publiczności 32. Festiwalu Szkół Teatralnych dla
Najbardziej Elektryzującej Aktorki i Najbardziej Elektryzującego
Aktora ufundowane przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa
Narodowego w wysokości 1.000 zł każda otrzymują:
- Aleksandra Przybył z PWSFTviT w Łodzi –
Najbardziej Elektryzująca Aktorka,
- Paweł Dobek z PWSFTviT w Łodzi –
Najbardziej Elektryzujący Aktor.
Jedyną nagrodę dla spektaklu przyznał dyrektor Teatru Nowego z
Poznania Piotr Kruszczyński - zaprosił na swoją scenę krakowski
Dyplom z kosmosu.
Nagrodę ZASP za najlepszy epizod (3000 zł) dostał
Konrad Wosik z Wrocławia.
Łódzcy dziennikarze (nie brałem udziału w plebiscycie, ale
zgadzam się z wyborem) nagrodzili 1000 złotych Pawła
Dobka.