Dekameron 2020: laureaci (2). "Na strychu" | Kalejdoskop kulturalny regionu łódzkiego
Proszę określić gdzie leży problem:
Proszę wpisać wynik dodawania:
3 + 7 =
Link
Proszę wpisać wynik dodawania:
3 + 7 =

Dekameron 2020: laureaci (2). "Na strychu"

OPOWIADANIE. Publikujemy opowiadania laureatów pierwszego tygodnia trwania konkursu Dekameron 2020, który organizuje Dom Literatury w Łodzi, a współorganizuje i patronuje mu "Kalejdoskop". Opowiadanie "Na strychu" Joanny Sierżant zdobyło II nagrodę. 
"Na strychu"
Joanna Sierżant 


Przyszli we wtorek po południu. Zabrali mi pluszowego misia z naderwanym uchem. Ramkę ze zdjęciem, jedynym, na którym stoję z ojcem. I dzieciństwo. Próbowali zabrać mi też matkę, ale im na to nie pozwoliłem. Najpierw zastrzeliłem Rudego. Chudy i niski, miał krzywe zęby i kwaśny oddech. Wiem to, bo chwilę wcześniej nachylił się nade mną, żeby powiedzieć mi, że teraz on i jego kolega pobawią się z moją mamusią. Ta „mamusia” trochę mnie zabolała, bo ja mogłem zwracać się do niej tylko „matko”. Innej formy sobie nie życzyła. Później wycelowałem w Drugiego. Znałem go z widzenia, dlatego trudniej było do niego strzelić. Z pomocą pospieszyła mi matka. Krzyknęła „strzelaj”. Zawsze słuchałem matki. Zawsze. Żeby nie chodzić głodnym.

Mieszkaliśmy w willi po dziadkach. Wszyscy umarli. Najpierw ojciec. A później babcia. I dziadek. Zostaliśmy z matką sami. Zostawili nam w spadku stary budynek na obrzeżach miasta. Z biegiem lat i z każdym kolejnym, martwym członkiem rodziny, willa stawała się coraz bardziej zaniedbana. Niszczała. Matka nic sobie z tego nie robiła. Mówiła, że to nie jej, że gdyby tylko mogła, wróciłaby do siebie, na wieś, na gospodarkę. Tymczasem utknęła tutaj, na końcu świata, skąd trudno było dotrzeć nawet do piekarni po bułki, na rynek po warzywa, do pracy po pieniądze.

Nie wiem co ją powstrzymywało przed podróżą. Nie zdążyłem jej o to zapytać. Kiedy Drugi leżał już nieruchomo na podłodze, skierowałem dubeltówkę dziadka w kierunku matki. Popchnęła mnie z całej siły. Uderzyłem głową o kamienną ławkę, która stała w przedpokoju. Poczułem, że mam mokre włosy. Upadłem na podłogę, spojrzałem na matkę. Zobaczyłem rozmazaną plamę. Coraz mniej wyraźne stawały się jej brązowe oczy, długie, przetłuszczone blond włosy i lekko opadające ramiona. Strzeliłem. Wydawało mi się, a może dokładnie to pamiętam, że przed tym, jak nacisnąłem spust, lekko się do mnie uśmiechnęła. Zawsze podejrzewałem, że matka mnie nie kocha. Jakby wiedziała, że właśnie ja uwolnię ją od życia. Zrobiłem to. Posłuchałem się ostatni raz i strzeliłem. Nie była już matką. Była wolna.

Tak, jak i ja. Miałem dwanaście lat. Byłem sam. Byłem sierotą. I miałem trzy trupy na swoim koncie. W tym matkę. Czy trup matki liczy się podwójnie?

Byłem też głodny. Dochodziła szesnasta, a ja nie jadłem nic od śniadania. Tamtego dnia śniadanie było skromne. Tak, jak i poprzedniego i jeszcze wcześniejszego. Dostałem pół kromki chleba i plasterek sera żółtego. I wodę do popicia, bo herbata skończyła się kilka dni wcześniej. Matka rzadko chodziła do sklepu. Odkąd skończyłem dziewięć lat, po zakupy wysyłała mnie.

Poszedłem do kuchni i otworzyłem lodówkę. Zanim złapałem za uchwyt, wiedziałem, że w środku niczego nie znajdę. Możliwość bezkarnego zajrzenia do lodówki była jednak silniejsza. Bezsensowna, ale silniejsza. Pociągnąłem metalowe drzwiczki, na których nie wisiał ani jeden dziecięcy obrazek, ani jeden magnes z podróży nad morze, ani jedno “kocham cię”. Cisza. Nikt nie krzyczy, nikt nie chrząka znacząco. Nikt nie przeklina i nie wyzywa. Nie trzepie otwartą dłonią w czubek głowy, tam, gdzie przetłuszczone włosy układają się w kształt lejka.

Pusto.

Bolała mnie głowa.

Pusta lodówka. Dzisiaj miałem iść na zakupy. Nie zdążyłem. Rudy z Drugim wepchnęli mnie do środka, kiedy przechodziłem przez furtkę. I tak mieliby problemu z wejściem na teren po dziadkach, a później do willi po dziadkach. Furtkę zamykaliśmy zaczepiając dętkę rowerową o przęsło na płocie. Żeby nie
latała. A drzwi do budynku wystarczyło lekko kopnąć. Zamykaliśmy je od środka na haczyk. A od zewnątrz? Zawsze ktoś był w środku. Albo ja albo matka. Ktoś. Ale oni nawet kopać w drzwi nie musieli. Matka otworzyła im, kiedy zobaczyła, że ciągną mnie po ziemi. Przewróciłem się, upadłem tam, gdzie leżała rozbita szyba. Kawałki szkła wbiły mi się w ręce. Rudy złapał mnie za prawą nogę i powlókł w stronę domu. Oparłem się na przedramionach, próbowałem podnieść. Szkło szarpało mi skórę, czułem, że chce się dostać do środka. Krzyk. Było w środku.

Dopiero przy lodówce zobaczyłem, że z rąk kapie mi krew.

- Czego chcecie? - zapytała - zostawcie go, to mój syn! Potrzebuję go!

Kiedy schyliłem się niżej, do zamrażalnika, pomyślałem, że to był przejaw troski. Matki, która nie żyje.

W zamrażalniku znalazłem pizzę z dyskontu i kilka liści pietruszki.

- Otwórz nam tamte drzwi.

- Tamte drzwi i to, co za nimi, są tylko dla tych, którzy na to zasługują. A nie dla takich ścierw jak wy!

Cały czas kapało, podłoga przy lodówce zaczęła się lepić. Owinąłem rany kuchennymi ścierkami, jedną do rąk, a drugą do naczyń. Tak je dzieliłem. Zmoczyłem obydwie, licząc na to, że wilgoć choć trochę przyniesie mi ulgę.

Piekło nadal.

Bolała mnie głowa.

Chyba nawet bardziej niż wtedy, kiedy matka rzuciła we mnie butelką. Często to robiła, ale trafiła tylko raz, jakiś miesiąc temu. Szkło rozcięło mi skroń. Początkowo się przeraziła. Że przesadziła? Ale później zaczęła się śmiać. Chyba nigdy nie sprawiłem jej tyle radości. Oprócz dzisiaj. Oprócz tej chwili, w której
wycelowałem w nią strzelbę dziadka. Przemyłem tamtą ranę i zakleiłem ją plastrami. Musiałem posprzątać resztki butelki bardzo dokładnie. Mogę przysiąc, że rozpadła się na tysiąc kawałków. Nie chciałem, żeby matka wdepnęła w jakiś ostry okruszek i zraniła się w stopę.

Nie czekałem, aż pizza się upiecze. Dziesięć minut. Dwanaście. Byłem bardzo głodny. Tak głodny, że obraz przed oczami zaczął mi się rozmywać. Wiedziałem, że to z głodu, bo tak samo było podczas turnieju w ubiegłym roku. Duży wysiłek, małe śniadanie. A może wtedy w ogóle go nie było? Zemdlałem zaraz po wejściu na boisko. Przed meczem byłem nadzieją swojej drużyny. Najszybszy, z najlepszym okiem. Po meczu przestałem być nadzieją. Byłem złamaną karierą.

Wystarczyło mi, żeby lekko się podgrzała, żebym nie połamał zębów, kiedy będą ją jadł. Żeby przed ugryzieniem zniknął z niej smak i zapach zimna.

Bolała mnie głowa.

Sam chyba nie dałbym rady.

Zadzwoniłem po Mańka. Zawsze mogłem na niego liczyć. Czasami chodziłem do niego na obiad. Ciepła zupa. Czyste zeszyty, nowe książki. Oddawał ciuchy, bo miał ich za dużo. Ukrywałem to wszystko przed matką. Zabrałaby mi, żeby zjeść, zepsuć, wyrzucić. A teraz leżała tam, w przedpokoju i czekała aż ją schowam. Musiałem też wytrzeć podłogę. Naprawić furtkę, zrobić zakupy. Dużo pracy. Następnego dnia miałem klasówkę. Już nie pamiętam z czego. Musiałem się uczyć.

Widziałem jak Maniek wjeżdża przez furtkę na swoim nowym rowerze. Zeskoczył prosto w głęboką kałużę. Adidasy miał całe w błocie. Wczoraj padało.

Zapukał i delikatnie uchylił drzwi. Uśmiechnął się kiedy mnie zobaczył. I posmutniał, kiedy spojrzał na czerwone ścierki zawinięte wokół łokci.

Bolała mnie głowa.

Dubeltówkę zauważyłem, kiedy Rudy podskoczył do mojej matki i złapał ją za prawą pierś. Miała większe piersi niż sprzedawczyni w sklepie, ale mniejsze niż mama Mańka. Stała oparta o ścianę, schowana za drewnianym wieszakiem, na którym wisiały kurtki i parasol. Złapałem ją i podniosłem. Śmiali się ze mnie. Mówili, że nie jest nabita. Była. Mówili, że nie umiem strzelać. Umiałem. Mówili, że się nie odważę. Mieli rację. Zrobiłem to ze strachu.

Matka nauczyła mnie strzelać kilka lat temu, kiedy na naszą działkę po dziadkach zaczęły przychodzić bezpańskie psy. Kazała celować w ziemię tuż przy ich łapach. Zabijać kazała gołębie. Najpierw nie chciałem, ale później polubiłem ich mięso.

Maniek podniósł nogi, ja włożyłem ręce pod ramiona. Wrzuciliśmy ich do studni za willą po dziadkach. Najpierw Rudego. Później Drugiego. Na końcu wrzuciliśmy moją matkę. Zaczęło padać. Maniek wyciągnął z plecaka chleb, sok pomarańczowy, dwa jabłka i czekoladę. Wsiadł na rower i odjechał.

Wróciłem do willi po dziadkach. Wytarłem podłogę. Musiałem się uczyć, bo miałem klasówkę. Nie pamiętam z czego.

Bolała mnie głowa.

W nocy obudziło mnie pukanie do drzwi. Zszedłem na dół, ale na zewnątrz nikogo nie było. Hałas dobiegał ze strychu. Puk. Puk.

Puk.

Nacisnąłem na klamkę. Łokcie nadal piekły. Za drzwiami stał mój tata. Wyciągnął do mnie ręce. Wpadłem w jego silne ramiona i wtuliłem nos w zagłębienie przy szyi. Pachniał dokładnie tak, jak zapamiętałem. Drewnem, wodą kolońską i czarną, mocną kawą. Odsunął mnie na długość swoich rąk.

- Urosłeś, smyku! Jesteś już prawie dorosły!

Razem weszliśmy po schodach na strych. Był bardzo wysoko, wyżej niż zapamiętałem. Podłoga była pokryta zieloną, soczystą trawą, z której gdzieniegdzie wyrastały polne kwiaty. Łąka ciągnęła się aż po horyzont. Było tu ciepło, cieplej niż zapamiętałem. Słońce grzało mnie w ramiona, od razu pojawiły się na nich piegi.

Spojrzałem w dół, tam, gdzie była willa po dziadkach. Zobaczyłem jak matka zatrzaskuje drzwi.

Tata delikatnie trącił palcem czubek mojego nosa.

- Bardzo za tobą tęskniłem.

Objął mnie ramieniem i zaprowadził do domu.

* * *

- Andrzejku?

Chłopiec wpatrywał się w ścianę niewidzącym wzrokiem.

- Andrzej! Stało się coś?

Kobieta delikatnie, z czułością, potrząsnęła chłopca za ramię. Nastolatek drgnął i spojrzał na matkę.

- Przeraziłeś mnie! Myślałam, że znowu za daleko mi odpłynąłeś. O czym myślałeś, synku?

- Nudzę się.

- Już niedługo. Już niedługo to wszystko się skończy, a świat wróci do normalności.

Chłopiec nie odpowiedział. Skierował wzrok na ścianę.

- - -

Kategoria

Inne