OPOWIADANIE. Publikujemy opowiadania laureatów trzeciego tygodnia trwania konkursu Dekameron 2020, który organizuje Dom Literatury w Łodzi, a współorganizuje i patronuje mu "Kalejdoskop". Dziś publikujemy opowiadanie "Powroty", za które Łazarz Kapaon otrzymał I nagrodę.
Łazarz Kapaon "Powroty"
Na podwórku spotykaliśmy wiele różnobarwnych osobistości. Jedną z takich osób, był Gdziesąmojekurwy. Niewysoki, zawsze lekko zgarbiony, przez co już w podstawówce patrzyliśmy na niego lekko z góry. Nigdy nie widzieliśmy go ogolonego, zawsze z twarzy sterczały mu włosy we wszystkie strony. Nie była to długa broda z dostojnym wąsem, ale raczej zaniedbany, niedogolony zarost. Wyglądał jakby maszynka do golenia psuła mu się codziennie rano w trakcie golenia. Trochę włosów tu, trochę włosów tam. Miał wielki czerwony nos i przez pewien czas wołaliśmy na niego nosal, ale dość szybko ta ksywka nam się znudziła. Nigdy nie miał dobranych skarpetek, zawsze różniły się od siebie, najczęściej zresztą były dziurawe. To chyba była jedyna ich cecha wspólna. Spodnie zazwyczaj miał ubrudzone czarnym smarem. Nie był mechanikiem ani nie reperował nigdy roweru, bo zwyczajnie go nie miał. Nie mogliśmy zrozumieć, skąd te czarne plamy się biorą. Często śledziliśmy go, żeby rozwiązać tę zagadkę. Nigdy jednak nie odkryliśmy, co takiego się za nimi kryje. Był kosmitą, całkowitym odrzutkiem społecznym, marginesem. Jeśli ktoś zwracał na niego uwagę, to – podobnie do nas – jedynie dlatego, że jego oryginalny wygląd przykuwał na chwilę uwagę, jak wyjątkowo brzydki okaz zwierzęcia w zoo. Traktowaliśmy go jak ciekawostkę, atrakcję na chwilę, sposób na zabicie nudy. Czasami rzucaliśmy w niego kamieniami i chichotaliśmy, ukryci za drzewami, zakładając się, po którym kamieniu zorientuje się, że nie z nieba spadają, tylko ktoś celowo nimi w niego ciska. Miał tendencję do wykrzykiwania różnych przypadkowych słów, czasami zdań. Możliwe, że cierpiał na zespół Tourette’a, choć wtedy nie miałem pojęcia, że coś takiego istnieje. Najbardziej przylgnął do niego okrzyk „gdziesąmojekurwy!”, wypowiadany na jednym wydechu, zlewający się w jedno słowo. Bardziej brzmiało to jak „ghżesąmojekrwy” i tak nam przypadło do gustu, że zaczęliśmy go w ten sposób nazywać.
Minęło wiele lat od tamtych młodzieńczych przygód i prymitywnych żartów, które teraz nie śmieszyły jak kiedyś. Stałem w miejscu, w którym jako dzieciak, dla żartu, dla zgrywu, żeby popisać się przed kolegami, wepchnąłem go do stawu. Wspomnienie było tak silne, że Gdziesąmojekurwy zmaterializował się w mojej głowie, tak, że mogłem poczuć jego mdły zapach. Prawie posikaliśmy się wtedy ze śmiechu. On prawie utonął. Nie umiał pływać i mimo, że staw nie był zbyt głęboki, nie potrafił się z niego wydostać. Rozpaczliwie machał rękami i wydawał z siebie przeraźliwe dźwięki. Chłopaki zmyli się z tego miejsca w kilka sekund. Zostałem sam na sam z tonącym człowiekiem. Gdyby nie przejeżdżająca obok na rowerze sprzątaczka z naszej szkoły, która rzuciła mu długi patyk, za który mógł się złapać i ostatecznie wyjść z wody, głupi żart skończył by się tragedią.
– A niech cię diabli wezmą! – krzyknęła, gdy Gdziesąmojekurwy był już bezpieczny na lądzie. – Przestań żłopać ten bimber, bo następnym razem nie będziesz miał tyle szczęścia i nikt cię nie wyciągnie. A ty, co się gapisz? – zwróciła się do mnie, prychając i wycierając ślinę z zaplutej brody. Nie odezwałem się słowem, patrząc przerażony na niedoszłego topielca. Gdziesąmojekurwy spojrzał na mnie obojętnym wzrokiem. Wtedy tego nie dostrzegałem, ale teraz, przywołując te wspomnienia, mam wrażenie, że jego wzrok przepełniony był smutkiem i dziecięcą niewinnością. Jakby pytał mnie, czemu to zrobiłem, nie znajdując w moim działaniu żadnej racjonalności. Jednocześnie był to wzrok kogoś, kto wybaczył mi tę krzywdę, jeszcze zanim sam zdążyłem to zrobić. Gdziesąmojekurwy chyba po prostu nie rozumiał, czym jest dobro i zło, nie miał w sobie zdolności do gniewu i zawiści i nie wiedział, czemu ktoś miałby zrobić mu coś złego. Dla niego pojęcia tak abstrakcyjne jak dobro, zło, czas czy rzeczywistość, nie istniały. Nie miał żadnej przeszłości, żadnego wspomnienia z dzieciństwa, zaklętego w materialnych rzeczach, którego mógłby się uczepić i trzymać jak podpory, czegoś racjonalnego i świętego, co było tylko jego. Nie posiadał materialnych artefaktów przynależności do życia, które przeżył. Nie miał też przyszłości, jego istnienie dokonywało się przy każdym jego oddechu i w każdej sekundzie znikało za zasłoną czasu. Grzesąmojekurwy miał tylko tę ulotną teraźniejszość, horyzont jego planów nie wykraczał poza najbliższą butelkę bimbru, który zabrał mu wszelkie wspomnienia, a także mieszkanie komunalne i wszystkie rzeczy, które mogłyby mieć jakąś wartość. Człowiek bez pamięci stawał się nikim, pustym naczyniem obijanym przez świat. Był bezdomnym alkoholikiem, pozbawionym praw nawet do własnej tożsamości. Ale wtedy inaczej to widziałem. To był po prostu szajbus. Wariat jakich wiele, dzięki czemu mi się upiekło. Ten głupek może nawet nie wiedział, co właściwie się wydarzyło. Nie pisnął nawet słowa, że to ja wrzuciłem go do stawu. Sprzątaczka zdążyła jeszcze rzucić w jego stronę kilka cierpkich słów i odjechała na swoim rozklekotanym rowerze. A ja, jeszcze trochę przestraszony, ale już powoli dochodzący do siebie, zadowolony, że nie będzie z tej historii żadnej draki, wstałem i po prostu odszedłem.
Wiele lat później, moja terapeutka wskazywała ten moment w dzieciństwie, jako kluczowy dla mojego obecnego stanu. Ciężkiej do zniesienia konieczności istnienia. Nie tylko kwestia traumatycznego przeżycia, jakim było bliskie spotkanie ze śmiercią, balansowanie na cienkiej linii bycia i nie bycia, doprowadziło mnie do tego, gdzie jestem. Tego dnia, oprócz dziecięcej niewinności i beztroski, zgubiłem również niewielkie, metalowe pudełko po cukierkach, w którym przechowywałem cały swój świat. Zdjęcie zmarłego ojca, plastikową figurkę żołnierzyka bez jednej nogi, niemiecką monetę z 1921 roku, martwego chrabąszcza, szczęśliwy ołówek, liścik, na którym Kasia z czwartej ce napisała „lóbię cię”, kolorową kulkę, którą wygrałem z Maćkiem z trzeciej a, i bilet autobusowy, który skasowałem w autobusie, tego dnia gdy znalazłem 50 złotych.
Sesje z terapeutką były ucieczką przed konfrontacją z życiem. Przyszedł jednak wirus i jak nieunikniona fala, zmył moją kruchą tarczę. Duże miasta stały się jeszcze bardziej niebezpieczne niż dotychczas, a ja, nie mając nic, co by mnie w mieście trzymało, postanowiłem wrócić do swojej niewielkiej macierzy. Nie byłem tam od lat. Jadąc autobusem międzymiastowym, obserwowałem budzącą się do życia przyrodę za oknem. Zawsze lepiej czułem się w otoczeniu drzew niż ludzi, więc rozkwitająca roślinność napawała mnie swego rodzaju nadzieją. Przede mną siedziały dwie starsze panie, żywo opisując rzeczywistość.
– W Wenecji to delfiny pływają w kanałach, taka tam teraz czysta woda!
– Czytałam! A w Chinach wymarłe zwierzęta pojawiają się na ulicach.
– W Zakopanem jelenie na ulicach…
– Himalaje w Indiach widać z 200 kilometrów.
– Powietrze jakie czyste!
Brzmiało to jak konkurs na największą medialną sensację. Była w tym jednak jakaś pocieszająca konkluzja, taki reset, który możliwe, że był światu potrzebny. Powrót do początków.
Patrzyłem na staw, który coraz bardziej przypominał dziki rezerwat przyrody. Z powodu suszy lokalne władze zaniechały koszenia trawy, a z powodu wirusa mało kto bywał nad wodą, śmiecąc i niszcząc ten niewielki ekosystem. Przyroda odzyskiwała dawno utracony teren, rozsiadając się bezczelnie wszędzie tam, gdzie wcześniej została przez nas nadwyrężona. Księżniczka wracała na należny jej tron. Mój wzrok zatrzymał się na jedynym elemencie obrazu, który zupełnie tu nie pasował, jakby domalowany przez dziecko, które dorwało się do kredek. Pośród wysokiej trawy, stał Gdziesąmojekurwy. Minęło wiele lat, jednak on nie zmienił się prawie w ogóle. Ta sama stara twarz z błędnym wzrokiem, te same tłuste włosy, wystające z głowy, te same czarne plamy na ubraniu. Świat dookoła się zmienił, ale on utknął w swojej teraźniejszości, pominięty przez wszystko i wszystkich. Jakby Bóg zapomniał o tej jednej, zbłąkanej owieczce, pozostawiając ją w wiecznej pustce.
Jak zahipnotyzowany stałem i czułem, jakby moje nogi wrastały w ziemię, jak korzenie drzew mnie otaczających. W końcu jednak drgnąłem i ruszyłem w jego kierunku. To był ten moment, życie jak wstęga Mobiusa, przywiodło mnie znów w to samo miejsce, z którego ruszyłem. Mogłem wystartować raz jeszcze, zamknąć za sobą drzwi i więcej ich nie otwierać. Doszedłem do jego legowiska, malutkiej przestrzeni pod drzewem, gdzie Gdziesąmojekurwy stworzył sobie namiastkę domu. Patrzył na mnie, ale jakby mnie nie widział. Słyszałem te wszystkie słowa, które do niego mówię. Cały mój ból, strach, żal i skruchę, wszystko to, co przez lata kształtowało mi się w głowie, żeby teraz wypłynąć i w końcu zadośćuczynić wszystkie krzywdy, wytrzeć gumką przewiny i pozwolić mi z powrotem stać się niewinnym dzieckiem. Z moich ust nie wypłynęło żadne słowo. Schyliłem się jedynie i podniosłem z ziemi niewielkie, metalowe pudełko, które przykuło moją uwagę. Jak złodziej, odszedłem bez słowa.
Trzymałem w rękach szkatułkę, a moją głowę rozsadzało milion wspomnień, emocji, obrazów, dźwięków, zapachów, smaków, wszystkiego, co zostało zaklęte w tym małym, metalowym pudełku. Moje dzieciństwo, moja tożsamość. Spojrzałem na otaczającą mnie wysoką trawę i poczułem jak łza spływa mi po policzku. Wróciłem. Wróciliśmy.
Dom Literatury
Kategoria
LiteraturaAdres
Łódź, ul. Roosevelta 17Kontakt
tel. 42 636 68 38, 42 636 06 19e-mail: kontakt@dom-literatury.pl