Andrzej Poniedzielski, znany i lubiany poeta, satyryk. Na 40-lecie pracy artystycznej 10 X jubilat wystąpił wraz z Dawidem Podsiadłą w Filharmonii Łódzkiej. Było czego posłuchać... A nam opowiada o swojej niewierze w wenę i o zbawiennej bierności…
Andrzej Poniedzielski, znany i lubiany poeta, satyryk, autor
piosenek i spektakli, współtwórca Łódzkiej Piwnicy Artystycznej
„Przechowalnia”, a od lat felietonista „Kalejdoskopu”, obchodzi
40-lecie pracy artystycznej. Z tej okazji 10 X w Filharmonii
Łódzkiej odbył się koncert, podczas którego jubilat wystąpił przed
kompletem publiczności wraz z Dawidem Podsiadłą.
A nam opowiada o swojej niewierze w wenę i o zbawiennej
bierności…
Aleksandra Talaga-Nowacka: – 40 lat… Wiele się w tym
czasie wydarzyło – na świecie, w Polsce, w pana życiu. Jak to się
odbija w pana twórczości?
Andrzej Poniedzielski: – Rzeczywiście byłem
świadkiem bardzo interesującego okresu. Jest nawet przekleństwo –
obyś żył w ciekawych czasach! Na moich oczach zmieniały się epoki,
po wielokroć i w każdej dziedzinie, od politycznej i gospodarczej
do obyczajowej. Mam więc ogromy bagaż. Jestem nawet troszkę
przeciążony. Ale wspominam wszystko bardzo miło. Jeżeli o
twórczości mowa – gdy jest prawdziwa w tym sensie, że można się pod
tym podpisać, gdy ma się szczęście żyć w naszym kraju i tak długo,
to jeśli napisało się coś w latach 70., to się to sprawdza i w 2015
roku. Bardzo wolno poddajemy się procesowi zmian mentalnych,
zachowujemy pewną inercję i dobrze. Dzięki niej jesteśmy
zdrowsi.
Ale kolejne pokolenia różnią się od poprzednich. Jak
dostosować twórczość do młodszych odbiorców?
– Nie mam takiej potrzeby. Ta epoka jest za szybka jak na mój
temperament, więc zgodnie z wychowaniem puściłem ją przodem. Nie
obrażam się na nią, nie wygrażam jej, nie utyskuję. To epoka dla
ludzi młodych, oni będą w niej żyć i to jest dostateczna kara, po
co ja jeszcze będę dolewał oliwy do ognia. Swoje zachowanie
określiłbym jako powściągliwy pościg. Próbuję się w niej jakoś
zachować, tu się ukłonię, tam się ukłonię, przy czym nie kłaniam
się zbyt głęboko, więc nie mam stałych zmian w kręgosłupie. Na
szczęście mam wielu odbiorców, także wśród ludzi młodych. Bardzo
mnie cieszy, gdy na koncerty przychodzą licealiści, studenci.
Czasem – że się pochwalę – po koncercie podchodzą ludzie i mówią:
dziękujemy, że pan jest. Ja wtedy bardzo szczerze odpowiadam:
dziękuję, że państwo są. Mój sposób działania na scenie wymaga
interlokutora, nawet jeśli on się nie odzywa. To rodzaj intymnych
zwierzeń. Nie można mówić czegoś takiego do wielotysięcznej rzeszy
na stadionie. Również między słowami jest wiele do przekazania i
widzowie to wyczuwają. Póki tacy są po tamtej stronie, to i ja
będę.
Pana twórczość jest melancholijna, ale zarazem pełna
słownych gier, zabawnych skojarzeń. Moja mama mówi o panu „wesoły
smutas”. Jak smutas może być zabawny?
– Wojtek Karolak przezwał mnie „wulkanem spokoju”. Ja tego nie
udaję, to mój naturalny sposób bycia. Moje piosenki nie są
najweselsze, niektórzy nawet uważają, że to najsmutniejsze piosenki
świata – gdy zaczynałem jako bard w Klubie Pod Krechą w 1975 roku,
zauważyłem, że nie można ich podawać w sposób ciągły. W tym, co
nazywamy konferansjerką, starałem się wszystko odwrócić, ulżyć
piosenkom i tak pojawiły się żarty. Nie da się utrzymać w słuchaczu
narastającego, a nawet równego poziomu smutku czy śmiechu. Medycyna
uważa, że śmiech to zdrowie. Może i tak, ale człowiek śmiejący się
bez przerwy…
Źle się kojarzy…
– I raczej powinien wrócić do wspomnianej medycyny po
tabletki. Człowiek rozweselony, rozpogodzony lepiej przyjmie
dowolną smutną prawdę. Chociaż ja nie obwieszczam prawd, ja tylko
pytam – mam szereg kłopotliwych pytań do siebie i do widza. I to
nie są wesołe sytuacje, ale jeśli są przetykane żartami, można z
tego wyjść. Moim głównym zajęciem jest czuwanie nad zachowaniem tej
równowagi – żeby ludzie wyszli z jakimś rodzajem nadziei, mimo
mojej postury i tego, co mówię.
Niewykluczone, że szeroki sukces zawdzięcza pan
telewizji. Chociaż ani telewizja nie kojarzy się z tego rodzaju
twórczością, ani pan nie jest telewizyjnym typem.
– Gdy przechodzę koło moich kolegów z kabaretu, z grupy
rozśmieszającej, z którymi się bardzo lubimy i wśród których jest
wiele inteligentnych, wrażliwych osób – można im zarzucać uleganie
chwili, ale na tym polega demokracja, że dla każdego coś miłego –
mówią: idzie nasza misja. Pewnie dlatego mnie tam biorą. Dziwna
rzecz, bo im jestem smutniejszy, tym częściej mnie biorą. Jako
twórca urodziłem się w kameralnych pomieszczeniach klubowych, więc
kiedy w tym roku dwa razy przyszło mi zobaczyć ścianę ludzi w
operze leśnej w Sopocie i na Kadzielni w Kielcach, to nóżki mi się
zatrzęsły. Gdy cały amfiteatr mnie słuchał, byłem szczerze
zdumiony.
Czyli jest nadzieja?
– Jest. Wspomniana demokracja na tym polega, że większość ma
rację. Ale, jak się okazuje, pozornie. Docierają do nas wieści z
masowych imprez, gdzie ludzie nie tyle się śmieją, co rechoczą. Ale
taka jest umowa: my się wygłupiamy, a wy się śmiejecie – więc
ludzie po to tam przychodzą.
Skoro mowa o kabarecie – jak pan ocenia współczesną
polską scenę?
– Jest rozwarstwiona. Gdy wrócić do źródeł, to kabaret był
rodzajem lżejszej muzy niż na przykład teatr, było tam miejsce i na
ponurą pieśń, i na wygłupy. Teraz mianem kabaret określa się
wszystko, co się dzieje w okolicach śmiechu. Może i
dobrze.
Wydaje się, że dawniej w kabarecie było więcej
zadumy.
– Na pewno. W tę zadumę musieliśmy się chować, dziś nie trzeba
się chować z niczym. Refleksja miała inną rolę, teraz nie ma na nią
czasu, ani powodu, by się pojawiała. Nie wyśmiewam człowieka, bo
wiem, że tym kimś wyśmiewanym przez siebie za chwilę mogę być ja.
Nie mówię „jesteś głupi”, ale „jesteś nie najmądrzejszy, ale ja nie
odstaję od tego poziomu”. Raczej polega to na pytaniach, jak się
zachować niż na mówieniu, jak się zachować. Ponieważ nie zajmuję
się wyszydzaniem, stronię od satyry politycznej.
Ona się szybko starzeje. Sytuacja się zmienia i nagle
coś staje się niesmaczne.
– Pewne rzeczy, które powtarza telewizja, są nawet bardzo
nieprzyjemne. Niektóre osoby już nie żyją. Wyznaję zasadę generała
de Gaulle’a „jeśli ty nie zainteresujesz się polityką, ona
zainteresuje się tobą”. I tylko w tym stopniu się nią interesuję:
staram się wiedzieć, w jakim miejscu jestem, na co się zanosi i
jaki jest procent oszołomów u władzy – czy to liczba krytyczna, czy
jeszcze można wytrzymać.
Pan nie uważa się za poetę, tylko za autora utworów
wierszowanych…
– Poszedłem nawet dalej i w spektaklu „Stacyjka Zdrój”
wprowadziliśmy postać poety użytkowego, którego gram. On tłumaczy,
że poeta użytkowy to jak pies myśliwski niepraktykujący. Czyli
rodzaj pewnego potencjału. Nie zajmuję się pisaniem zbyt namolnie –
pani tego doświadcza w postaci opóźnień moich tekstów do
„Kalejdoskopu”. Nie jest tak, że rano wychodzę na suchego przestwór
oceanu, jak pisał prawdziwy poeta, i zaczynam coś obwieszczać.
Otaczam się tylko milionem kartek, na których zapisuję jakąś frazę,
jakieś słowa, równoważniki zdań. Twórczość traktuję jako próbę
zestawienia obok siebie dwóch słów, które do tej pory stały obok
siebie rzadko albo nie stały w ogóle. Gdy je otoczyć innymi
wyrazami, jest szansa, że pomiędzy tymi dwoma słowami powstanie
trzecie, którego nie ma w słowniku, a które coś ze sobą niesie. To
ciekawa zabawa, ale przeważnie na tych równoważnikach się kończy.
Stos kartek rośnie. Ostatnio likwidowałem jedno z miejsc mojego
pobytu i uzbierałem ich trzy pudła po butach. Podejrzewam, że nigdy
do nich nie wrócę, ale gdyby odebrać mi tę możliwość kojarzenia,
albo gdyby diabli wzięli moją prawą rękę, którą piszę, byłbym
bardzo nieszczęśliwy i zostałbym seryjnym samobójcą.
Chyba pan tych kartek nie wyrzucił? Może pan do nich
sięgać losowo jak Woody Allen do schowanych w szufladzie pomysłów
na filmy.
– Właśnie mam zagrać w sztuce Allena w Teatrze 6. piętro.
Zaprosili mnie – zobaczymy, o co tam chodzi.
Czy to, co pan robi w teatrze, jest przeniesieniem na
deski twórczości literacko-satyrycznej?
– Nie lubię tworzyć rzeczy bezużytecznych. Działam
zadaniowo. Zadania wyznaczam sam, albo wyznaczają je okoliczności,
gdy na przykład ktoś zaprosi mnie do realizacji spektaklu. Wtedy
się spełniam. Nie wierzę w istnienie weny. Są odpowiednie
okoliczności przyrody, taka wilgotność powietrza i temperatura, gdy
pisze się lepiej niż kiedy indziej, ale nie ma lepszej weny niż
chłód przystawionej do skroni lufy. W teatrze jest możliwość
osadzenia wiersza czy tekstu piosenki w konkretnych przestrzeniach.
W powietrze już mi się nie zdarza pisać.
Niezwykłą formą twórczości był blog, który pisał pan z
Magdą Umer. Wydaje się bardzo intymny.
– Kiedyś, kiedy z komputeryzacją byłem oswojony na tyle, że
wiedziałem, jak się otwiera laptop, zwróciła się do mnie Wirtualna
Polska, żebym pisał blog. Od syna dowiedziałem się, co to jest.
Pomyślałem, że nie jestem w stanie tego pisać tak w powietrze.
Muszę mieć interlokutora. Zaproponowałem współpracę Magdzie, z
którą już byłem skojarzony poprzez spektakl „Chlip-Hop – czyli
nasza mglista laptop-lista”, podczas którego udawaliśmy, że
jesteśmy w osobnych mieszkaniach i rozmawiamy za pomocą Skype’a.
Magda się zgodziła i podjęliśmy rodzaj korespondencji. To był
sposób rozmowy między dwojgiem ludzi, który dziś nie jest taki
znowu powszechny. Kategoria rozmowy słabo funkcjonuje. Robiliśmy to
kilka lat, aż kolejne władze WP nam podziękowały. Sami też chyba
byśmy przestali, bo liczba pojęć, o których warto pisać, jak
wolność, miłość, zaufanie, przyjaźń jest skończona, a człowiek nie
zmienia się tak szybko, żeby na ten sam temat mieć do powiedzenia
coś nowego.
Jakiś czas temu porzucił pan Łódź dla
Warszawy…
– Jeżeli porzuciłem Łódź, w której wciąż jestem zameldowany,
to nie dla Warszawy. Gdzieś są moje rzeczy – jestem w wieku, że tam
dom mój, gdzie tabletki moje – ale nie mam jakiegoś stałego
miejsca. Przez lata nauczyłem się otaczania taką kapsułą, zza
której mnie widać, a nawet i słychać. Muszę tak robić, żeby znieść
codzienne zmiany hoteli, miejsc. Dom mam wokół siebie. Ostatnio
byłem w moich rodzinnych Kielcach, gdzie spędziłem dwadzieścia parę
lat młodego życia, i też, poza wyczuwalnym innym składem powietrza
i związanych z nim niemal organicznych wspomnień, nie zauważyłem,
żebym się tam czuł jakoś sentymentalnie miło. Był taki okres, że
chciałem się ustatkować. Miała mi w tym pomóc zaszczytna propozycja
pana Gustawa Holoubka, żebym po Wojciechu Młynarskim poprowadził
„Scenę na dole” Teatru Ateneum. Miałem szczęście poprzebywać w tym
miejscu kilka lat. To był mój pierwszy etat, a miałem ponad 50 lat.
Jak moja matka się ucieszyła! Jednak nie udało się. Nie gonię ani
za sławą, ani za pieniędzmi. Interesuje mnie raczej filozofia
trwania w byciu sobą. To kosztowne, ale daje poczucie niemarnowania
czasu. Nie mogę żyć stacjonarnie – musiałbym porzucić ten zawód. W
Łodzi bywam. Ciągle jestem związany z Przechowalnią, będę miał
koncert w filharmonii.
Skąd pomysł, żeby na jubileuszowy koncert zaprosić
Dawida Podsiadłę? Panowie są nawet fizycznie
podobni…
– Kiedyś mi powiedziano, że jest ktoś bardzo podobny do mnie,
kto startował w jednym z wyścigowych programów. Zaproszono go jako
niespodziankę na mój wieczór autorski. I rzeczywiście, to nie tylko
podobieństwo wyglądu. Mamy takie same ruchy, ten sam sposób
frazowania. Z sali padło pytanie, czy wiem, co robiłem – tu podano
wiek Dawida Podsiadły plus dziewięć miesięcy wstecz. Mama Dawida
potwierdziła, że nie mam z tym nic wspólnego. Najlepszym dowodem na
to, że to nie mój syn, jest, że on umie śpiewać. Zaprosiłem go, bo
trudno przenieść siebie przez te telewizyjne programy i przez naszą
debiutancką scenę, na której się kogoś lansuje, a potem wszystko
umiera. Jemu się udało. Dawid jest wrażliwym, inteligentnym, mądrym
jak na swój wiek człowiekiem. Okazało się, że on też chciałby
poprzebywać ze mną na scenie. Chcę połączyć za pomocą Dawida coś,
co wydaje się niezłączalne – co by było, gdyby Dawid zaśpiewał
piosenkę z muzyką Seweryna Krajewskiego i z moim tekstem?
Jakieś plany na kolejne dekady?
– Myślę, że nie zasnę, ale też nie zamierzam
harować...