– Dwadzieścia lat temu udało mi się zagrać dla Boba Dylana w jego
garderobie podczas krakowskiego koncertu. Gdy skończyłem, powiedział:
„Good job”. Wziąłem to sobie do serca i tak w tym trwam – mówi ŁUKASZ
LACH, lider łódzkiego zespołu L.Stadt.
– Dwadzieścia lat temu udało mi się zagrać dla Boba Dylana w jego
garderobie podczas krakowskiego koncertu. Gdy skończyłem,
powiedział: „Good job”. Wziąłem to sobie do serca i tak w tym trwam
– mówi ŁUKASZ LACH, lider łódzkiego zespołu L.Stadt.Bogdan Sobieszek: – Właśnie wyszliście ze studia –
powstaje nowa płyta?
Łukasz Lach: – Przez osiem dni nagrywaliśmy
partie instrumentów akustycznych do trzynastu piosenek. Jeszcze
dużo pracy przed nami, dlatego trudno powiedzieć, kiedy wyjdzie
płyta. Jestem jednak bardzo szczęśliwy, bo kolejny nasz autorski
projekt nabiera realnego kształtu.
Wasz poprzedni album „You Gotta Move”, który ukazał
się w ubiegłym roku, zawiera utwory kompozytorów amerykańskich. Ta
muzyka jest raczej mało znana w Polsce.
– Nagraliśmy siedem oryginalnych teksańskich piosenek. Townes
Van Zandt, Lee Hazlewood, Jim Sullivan to są duże nazwiska w
Stanach i jeśli mogliśmy komuś przybliżyć twórczość tych artystów,
to dobrze się stało. To są przede wszystkim piękne piosenki, które
zawsze chciałem zaśpiewać i wyłącznie tym kierowałem się,
wybierając materiał na płytę. Później okazało się, że i teksty
układają się w całość – opowieść o outsiderach, o ludziach
samotnych, odrzuconych, poszukujących sensu.
Nazwa zespołu wskazuje, że utożsamiacie się z Łodzią i
jej historią, ale dziś wydaje się, że Teksas stał się waszym drugim
domem.
– Pierwszy raz wyruszyliśmy za Ocean w 2010 roku, żeby
wystąpić na festiwalu South by Southwest w Austin w Teksasie. Dla
nas wszystkich była to pierwsza taka podróż – jakbyśmy znaleźli się
w scenografii podświadomego filmu, który zakodowała nam popkultura.
Zetknęliśmy się tam z niesamowicie utalentowanymi ludźmi i
naturalną dla nich muzyką, którą w Austin spotyka się na każdym
kroku. Prawdziwe amerykańskie brzmienie niemal czuło się w
powietrzu. To rzeczywiście nasz drugi dom – zawsze możemy tam
wrócić. Mamy się gdzie zatrzymać, mamy przyjaciół.
Stany to ziemia obiecana muzyków z całego świata.
Udało się wam tam zaistnieć?
– Festiwal South by Southwest pomyślany był kiedyś jako
konferencja dla ludzi z branży muzycznej – agentów, producentów,
którzy poszukiwali „świeżej krwi”. Dlatego dla nowych kapel była to
szansa na zaistnienie na rynku. Dziś festiwal zamienił się w
molocha. Zagrać tu mogą praktycznie wszyscy, którzy się zgłoszą –
przez cztery dni przewija się dwa tysiące kapel – ale branża już
nie przychodzi na koncerty. Trudno więc powiedzieć, że zostaliśmy
zauważeni przez producentów, ale publiczności teksańskiej nasze
granie bardzo odpowiadało. Zawsze nam się wydawało, że L.Stadt
brzmi po amerykańsku, a w Austin usłyszeliśmy, że jesteśmy
strasznie europejscy.
Jak ten pobyt za Oceanem was zmienił?
– Poczuliśmy się obywatelami świata i zobaczyliśmy, że nasza
muzyka jest uniwersalna, że trafia do wrażliwości ludzi stamtąd i
wzbudza ich emocje. Ale na ten nasz muzyczny kosmopolityzm
zapracowaliśmy już wcześniej. Zagraliśmy sporo koncertów w Rosji,
na Bałkanach, w Niemczech i we Francji. Jednak pierwszy wyjazd do
Stanów był wyjątkowy. Od tej pory zawsze wracamy stamtąd naładowani
energią, by działać dalej.
Jaka jest pozycja L.Stadt na polskiej scenie
muzycznej?
– Jesteśmy coraz lepiej kojarzeni. Nasze płyty mają doskonałe
recenzje. Niestety nie przekłada się to na sprzedaż. To ciągła
praca, walka, by wyrobić sobie markę, by być rozpoznawalnym. Naszym
głównym celem, jak chyba każdego zespołu, zawsze było to, by
dotrzeć do jak największej liczby ludzi. Ci, którzy mieli okazję
usłyszeć L.Stadt, w większości zostają z nami. Przyjemnie jest
widzieć, jak przybywa fanów. Gdy przyjeżdżamy kolejny raz do tego
samego miasta, zapełniamy coraz większe sale. Teraz gramy mniej
koncertów, bo skupiliśmy się na przygotowaniu nowej płyty. Przecież
sporo czasu upłynęło od poprzedniego naszego materiału autorskiego
– „El.P” ukazał się w grudniu 2010 roku.
Co zatem jest waszym znakiem
rozpoznawczym?
– Nasze płyty są eklektyczne, a przekaz na nich –
wysublimowany, za to na koncertach przemawiamy pierwotną, dziką
energią. Lubimy grać ze sobą i myślę, że publiczność to czuje.
Między zespołem a widownią dochodzi do energetycznej wymiany.
Zdarzają się występy, które są wręcz magiczne i dla nas, i dla
słuchaczy.
Nietypowy skład daje wam dodatkowe
możliwości?
– Dwa zestawy perkusyjne, które podczas koncertów bardzo
często dublują podstawowy rytm, powodują, że muzykę czuje się w
trzewiach. Ale wracając do naszej nowej płyty, już wiem, że ona
będzie inna od tego, co do tej pory zrobiliśmy. Po L.Stadt można
się spodziewać wszystkiego. I to jest znak rozpoznawczy naszego
zespołu.
Na pierwszej płycie wydanej w 2008 roku dużo było
dźwiękowego brudu, przesterowany chrypiący wokal, to
zaskakiwało…
– Wtedy traktowałem głos jako kolejny instrument, nie
chciałem, żeby się wybijał. Potem moje podejście się zmieniło.
Nagrywaliśmy tę pierwszą płytę w warunkach garażowych i
widzieliśmy, że nie możemy pozwolić sobie na piękną, wysmakowaną
produkcję, nie mieliśmy pieniędzy i odpowiedniego sprzętu. Jednak
wracam do niej z dużym sentymentem. Znalazło się tam trzynaście
naprawdę różnych utworów. Na „El.P” materiał jest już spójny. Nowa
płyta będzie jeszcze inna – dużo bardziej piosenkowa.
Od naszej ostatniej rozmowy minęło przynajmniej
dwadzieścia lat, kiedy jako dziennikarz „Dziennika Łódzkiego”
pisałem o uzdolnionym muzycznie nastolatku. Przez ten czas wiele
się zmieniło, ale czy wszystko? Co stało się z tamtymi marzeniami,
pasją?
– Robienie muzyki, bycie na scenie, granie niezmiennie
sprawiają mi przyjemność. Cieszę się, że gdybym spotkał teraz tego
dwunastoletniego chłopca, mógłbym mu powiedzieć, że dwadzieścia lat
później robię to samo i czerpię z tego taką samą frajdę. Mam w
sobie cierpliwość i jestem długodystansowcem, dlatego nie dręczą
mnie rozczarowania ani frustracje. Na tym rynku jest różnie, ale
muzyka stała się moim zawodem, mam wspaniały zespół, jest między
nami fajna energia. I cały czas przychodzą nam do głowy kolejne
pomysły. Pracujemy nad płytą, a już rodzi się zarys
następnej.
Dla mnie w tej sytuacji sprzed dwudziestu lat
absolutnie wyjątkowe było wsparcie, jakie dostawał pan od mamy. To
ona przyprowadziła pana do redakcji, jeździła z panem na koncerty w
Polsce. Czekała, żeby po występach mógł się pan spotkać z
artystami, którzy pana wtedy fascynowali…
– Rodzice zawsze wspierali mnie i moje dwie siostry. Tata
pracował, więc mogła ze mną jeździć tylko mama. Niesamowite było
to, że nigdy nie narzucali nam własnej wizji naszego życia.
Przypatrywali się temu, co nas interesowało i pomagali w
realizowaniu pasji. Zawsze będę im za to wdzięczny.
Jest was trójka – Kasia, Łukasz i Iza, wszyscy
utalentowani muzycznie, a rodzice przecież nie są
muzykami…
– Ojciec grał na gitarze... Zaczęło się od tego, że starsza
siostra w wieku sześciu lat poszła do szkoły muzycznej – w
przedszkolu robiono przesłuchania, żeby wytypować uzdolnione
dzieci. Wtedy w domu pojawiło się pianino i było dla mnie
oczywiste, że ja też pójdę tą drogą. Wydaje mi się, że muzyka była
we mnie od zawsze.
Wasze ścieżki biegły jednak osobno.
– Kasia i ja zaczynaliśmy w zespole Puzzle, który wygrał
festiwal w Jarocinie. Potem ona jako basistka poszła do Formacji
Nieżywych Schabuff, a ja do LO 27. Teraz jest matką trójki dzieci,
więc jej przygoda z muzyką na razie pozostaje w zawieszeniu.
Najmłodsza Iza robi solową karierę, ale przecież gra z muzykami z
L.Stadt, więc wszystko pozostaje w rodzinie.
Kto muzycznie wywarł na pana największy
wpływ?
– Beatlesi pozostają dla mnie niedoścignionym wzorem.
Najbardziej fascynująca była u nich otwartość umysłu i ciągłe
poszukiwania, to, że nie chcieli się powtarzać. Sam staram się tego
trzymać. Jeśli chodzi o teksty, zawsze podziwiałem Boba Dylana, Lou
Reeda. Artyści, którzy nigdy nie stali w miejscu, są dla mnie
najważniejsi.
I to Dylan pana namaścił jako muzyka…
– Gdy dziś o tym myślę, nie jestem już pewien, czy to
rzeczywiście się wydarzyło, czy tylko mi się przyśniło. Dokładnie
dwadzieścia lat temu udało mi się zagrać dla Boba Dylana w jego
garderobie podczas krakowskiego koncertu. Gdy skończyłem,
powiedział: „Good job”. Wziąłem to sobie do serca i tak w tym
trwam.
Muzyka jest pańskim sposobem na życie, ale czy da się
z niej żyć?
– Utrzymuję się wyłącznie z muzyki, choć nie tylko z L.Stadt.
Komponuję do rozmaitych projektów filmowych. Nie prowadzę
wystawnego życia, na moje potrzeby wystarcza. I widzę, że sytuacja
powoli się poprawia. Wierzę, że jeszcze dużo grania przede mną,
więc będzie lepiej.
Na czym polski muzyk dzisiaj zarabia?
– Nie ma reguły. Czasami są to tantiemy, czasami lepiej płatne
koncerty. Innym razem uda się sprzedać muzykę do reklamy. W zeszłym
roku piosenka L.Stadt trafiła do spotu dużego koncernu. Najgorsze
jest to, że te zarobki nie są stałe.
Może łatwiej byłoby w Stanach?
– Tam jest o wiele trudniej – rynek ogromny, a konkurencja
szalona. Zespołowi, który zaczyna, strasznie trudno się przebić. W
Polsce najbardziej opiniotwórcza rozgłośnia radiowa, czyli Trójka,
jest cały czas otwarta na młode zespoły. Są audycje, do których
można wysłać swoją płytę. Można przyjść do radia i wcisnąć
redaktorowi do ręki. Jeśli mu się spodoba, zespół ma szansę
zaistnieć. W Ameryce tak się nie da. Ale jednocześnie panuje tam
powszechna wiara, że jeśli będę ciężko pracował, to mi się uda.
Nasz amerykański przyjaciel tak mi to wytłumaczył: najważniejsze,
czy się próbuje, a nie ile razy się nie udało. Rozliczają nas z
tego, czy rzeczywiście robiliśmy wszystko, co w naszej mocy. W
Polsce niektórym ludziom sprawiają przyjemność porażki
innych.
Gdy myśli pan o najbliższej przyszłości za rok, za
pięć lat, co daje panu nadzieję, co stanowi ostoję?
– Wiara w moją kreatywność. Jest jeszcze mnóstwo rzeczy,
których chcę spróbować, pomysłów, których jako zespół nie
zrealizowaliśmy. Są takimi kotwicami, które rzucamy w przyszłość i
do nich dopływamy. Potem rzucamy następne i następne.
A obawy, lęki?...
– Każdy ma swoje demony, ale nie chcę o nich mówić. Wolę
koncentrować się na tym, co pozytywne.