Granty, dotacje, międzynarodowe projekty – obecnie
to największa (czasami jedyna) szansa na zrealizowanie artystycznych
przedsięwzięć. Korzystający z tych form dofinansowania twórcy kultury,
stowarzyszenia czy instytucje są w oficjalnej terminologii nazywani
„beneficjentami”. Jakby dostali w dzierżawę działkę z żyłą złota albo staw z
hodowlą złotych rybek.
Często jednak działka jest obciążoną hipoteką, a łowienie
grozi mandatem. Granty i dotacje stają się źródłem kłopotów.
Zbigniew Nowak założył w 1996 roku wspólnie z
nieżyjącym już Zbigniewem Dominiakiem pismo „Tygiel Kultury”.
Wygrali ogłoszony przez miasto konkurs, otrzymali dotację i zaczęli
wielką przygodę. Mijały lata, przybywało wydanych numerów,
pozyskanych do współpracy autorów i dodatkowych inicjatyw, które
pojawiały się w środowisku związanym z pismem (nagrody, wystawy,
publikacje książkowe). Dotacja zmniejszała się, ale pozwalała pismu
przeżyć. Aż w końcu przyszedł rok 2010. Miasto podpisało
umowę na finansowanie „Tygla” 28 czerwca, co automatycznie
oznaczało możliwość wydatkowania pieniędzy dopiero po tym terminie.
W przypadku kwoty dofinansowania wydaje się to oczywiste, ale w
przypadku tzw. „wkładu własnego” (tej części budżetu
przedsięwzięcia, którą zapewnia beneficjent dotacji) już takie
oczywiste nie jest. Pismo wydaje się przez cały rok, a to wiąże się
chociażby z kosztami utrzymywania siedziby redakcji. Fundacja
Sztuki Filmowej „Anima” (wydawca „Tygla Kultury”) musiała te koszty
(czynsz, telefon, energia, obsługa księgowa) ponosić także przez
pierwsze sześć miesięcy roku. Ale do wkładu własnego przy
rozliczeniu dotacji tych wydatków zaliczyć już nie mogła. Nowakowi
zabrakło wkładu własnego wydanego w drugiej połowie roku i Wydział
Kultury zażądał zwrotu dotacji. Zgodnie z literą prawa, ale czy
zgodnie z jego duchem? To tak jakby ojciec (miasto jest w pewnym
sensie ojcem „Tygla”) umówił się ze studiującym synem: daję ci
połowę twojego rocznego budżetu, ale będę ci płacił dopiero od
lipca. Ty sam zarabiasz na drugą połowę, ale pamiętaj: nie wydawaj
nic do końca czerwca! Warunek trochę bez sensu, ale czy syn mógłby
się na niego nie zgodzić? A potem ojciec dowiaduje się, że syn (o
zgrozo!) jednak kupował sobie jedzenie w pierwszej połowie roku i
zrywa umowę.
Dotacja za rok 2010 nie została rozliczona, liczenie odsetek
ruszyło. Podobnie jak korespondencja między redakcją i urzędami.
Procedura odwoławcza toczyła się do maja 2013, gdy miasto wszczęło
przeciw wydawcy postępowanie egzekucyjne. Gdy fundacja, a co za tym
idzie także pismo miały być zlikwidowane, w końcu znalazło się
rozwiązanie prawne pozwalające dług anulować. Pozwoli to odblokować
pieniądze przyznane „Tyglowi” przez Ministerstwo Kultury –
warunkiem ich otrzymania był brak zadłużenia. Jest szansa, że
kolejne numery pisma ukażą się jeszcze w tym roku.
Czy redaktorzy mogli uniknąć kłopotów? Na pewno pozwoliłoby na
to niekorzystanie z dotacji, a także ścisłe przestrzeganie procedur
i terminów. Tylko czy jest to w ogóle możliwe? W 2012 roku miasto
(mimo toczącej się procedury odwoławczej w sprawie długu) było
gotowe do podpisania umowy z „Tyglem”, ale dopiero… w listopadzie.
W tym roku dofinansowania czasopism w ogóle nie było.
Dariusz Adriańczyk organizuje od lat festiwal
Otwarta Wystawa. Początek imprezy to akcja Otwarte Pracownie, którą
robił wspólnie z Dariuszem Fietem. Raz w roku publiczność była
zapraszana do prywatnych pracowni malarzy, rzeźbiarzy czy
fotografów, by oglądać, rozmawiać, może też kupować. Dla artystów,
którzy nie mieli odpowiednich przestrzeni do zaproszenia gości,
powstała idea wspólnej wystawy w Muzeum Książki Artystycznej. Przez
kolejne lata do udziału zgłaszało się coraz więcej artystów, z
czasem nie tylko z kręgów sztuk wizualnych. W pierwszej wystawie
udział wzięło 70 artystów, z czasem ta liczba wzrosła trzykrotnie.
Impreza zmieniła się w kilkudniowy interdyscyplinarny festiwal,
którego organizacja pochłaniała coraz więcej czasu i
pieniędzy.
Dlatego grupa organizatorów założyła stowarzyszenie i zaczęła
się starać o dofinansowanie. Udało się w roku 2011, co tylko
wzmogło apetyty, by w 2012, na dziesięciolecie imprezy, zrobić
festiwal z wielką pompą. Zeszłoroczna edycja trwała 9 dni, a w jej
programie oprócz wystawy znalazły się koncerty, prezentacje filmowe
i teatralne, warsztaty dla dzieci, a nawet promocja poezji. Wniosek
zyskał akceptację Wydziału Kultury, zatwierdzono spory budżet z
50-procentowym wkładem własnym, podpisano umowę. Problemy zaczęły
się przy rozliczeniach. Stowarzyszenie nie mogło sobie poradzić ze
strukturą wydatków – zabójcza okazała się zasada, że na wkład
własny w 70% musiały się złożyć gotówkowe przelewy z konta
stowarzyszenia, a tylko 30% to mogła być praca wolontariuszy i
umowy barterowe. Organizatorzy znali tę zasadę w momencie
podpisywania umowy, wiedzieli, czym ryzykują. Podpisali umowę, bo
przygotowania były w toku, bo liczyli, że się uda, bo impreza
cieszy się dobrą opinią w środowisku. Ktoś powiedział, że jakoś to
będzie.
Pech chciał, że w trakcie realizacji wycofało się kilku
sponsorów i proporcje w wydatkach wkładu własnego się zachwiały.
To, co miało być opłacone, zostało zrobione własnymi siłami. W
dodatku część firm żądała zapłaty gotówką. Przy tak ogromnym
przedsięwzięciu zawsze będą jakieś nieprzewidziane zdarzenia,
wymagające szybkiej reakcji – taksówkarz czy wezwany w pilnym
trybie hydraulik nie będą czekać na przelew. Pieniądze trzeba
wydawać, a do rozliczenia wkładu własnego nie wolno ich
zakwalifikować. Więc choć wszystkie zadania dzięki tytanicznej
pracy i dużemu zaangażowaniu udało się zrealizować, to jednak nie
można ich rozliczyć. Miasto zażądało zwrotu kilkudziesięciu
tysięcy, co oznacza finansową ruinę stowarzyszenia, które cały czas
spłaca zadłużenie i negocjuje w procesie odwoławczym. Być może po
dwóch i pół roku uda się sprawę załatwić. Ale nerwów, stresu,
straconego czasu i energii nie da się odzyskać. I konsekwencja
najgorsza – zablokowanie możliwości starania się o kolejne dotacje.
Jak działać dalej? Adriańczyk cała sytuację odchorował, jest
rozgoryczony, ma wiele żalu – także do siebie (swoją winę za
zaistniałą sytuację ocenia na 50%). A jednak w tym roku Otwarta
Wystawa się odbędzie, wracając do korzeni. 27, 28 i 29 września w
Muzeum Książki Artystycznej znowu pojawią się artyści, którzy
pokażą swoje prace i zagrają zupełnie bez pieniędzy. Goście z
Austrii będą spać na podłodze w pracowniach gospodarzy. Być może
dzięki takiemu zaangażowaniu idea przetrwa.
Krzysztof Sowiński prowadzi w Łodzi małą,
prywatną galerię. W zeszłym roku coś go podkusiło, by nawiązać
współpracę międzynarodową z młodzieżową grupą z Włoch. Włosi,
zwiedzający Polskę w ramach jakiegoś unijnego projektu, w Łodzi
mieli swoją główną bazę. Dzięki temu pewnego dnia znaleźli się na
wernisażu u pana Krzysztofa, co stało się początkiem współpracy.
Dwie pracownice galerii zostały ich przewodniczkami m.in. podczas
wycieczki do Arkadii i Nieborowa. Włosi chcieli im za to zapłacić,
ale pojawiły się ograniczenia formalne. Rachunek mógł być
wystawiony tylko na instytucję, która w dodatku musiała być
płatnikiem europejskiego VAT-u. Właściciel galerii podjął wyzwanie
– załatwił wszystkie dokumenty i płatnikiem VAT-u został. Dokładnie
27 grudnia. Wkrótce jednak popełnił błąd, spóźniając się z
wysłaniem rocznego rozliczenia tego podatku (za 4 dni, w czasie
których nie przeprowadził żadnej finansowej operacji). Sprawa
skończyła się mandatem od Urzędu Skarbowego. A Włosi i tak nie
zapłacili, bo wszystko trwało za długo i musieli zamknąć swój
projekt. Współpracy z kolejnymi grupami raczej nie będzie.
Trzech bohaterów, trzy historie i trzy
zakończenia. Ale puenta niestety wspólna: gdybym wiedział,
co mnie czeka… To zdumiewające, że zachęca się ludzi do aktywności,
do podejmowania inicjatyw, do współodpowiedzialności, a potem
maksymalnie utrudnia się im życie. Mam nadzieję, że nie utrudnia
się celowo, że to raczej bezwładność urzędniczej machiny i
nadgorliwość decydentów, a także niewiedza i brak doświadczenia
samych zainteresowanych. Urzędnicy muszą strzec naszych wspólnych
pieniędzy, ale czy artyści i ludzie kultury muszą stać się przy
okazji biegłymi księgowymi i znawcami prawa? Może należałoby im
pomóc, stworzyć biuro zajmujące się pisaniem i rozliczaniem takich
wniosków. Albo chociaż udzielaniem bezpłatnych konsultacji. Tylko
czy na jego opinie można by się powołać w sporach z urzędem? Jest
jeszcze jedno wyjście – zatrudnić w urzędzie któregoś z bohaterów
tego tekstu w charakterze od-radcy dla firm i stowarzyszeń
działających w obszarze kultury. A może gąszcz przepisów i
skomplikowane procedury obowiązują, by pożywiły się specjalistyczne
firmy od pisania projektów, których właściciele znają wszystkie
ścieżki i kody dostępu. Tak jak skomplikowane prawo służy
adwokatom, a skomplikowane reguły podatkowe – doradcom finansowym.