Wbrew intelektualnej modzie na równość po prostu
lubię bogatych. Lubię piękne samochody (nawet jeśli mogę je tylko oglądać),
lubię kobiety w drogich strojach na operowych premierach, lubię ich perfumy o
subtelnym zapachu.
Wolę drogie restauracje z pięcioma parami sztućców do nie
wiadomo czego – nawet jeśli stać mnie w nich jedynie na przystawkę
– niż studenckie jadłodajnie z zupą za złotówkę. Uwielbiam sklepy z
winami za połowę pensji i sprzedawcami zawsze chętnymi do
uprzejmych rozmów. Przepraszam – lubię bogatych. Mogę nawet pisać
dla nich wiersze na zamówienie i czekać, aż rzucą mi sakiewkę. To
nic, że czasami rzucą na podłogę – najwyżej się nie schylę. Zresztą
wśród bogatych jest tyle samo chamów, co wśród biednych. I tyle
samo kulturalnych, sympatycznych ludzi. Zazdroszczę im tego
bogactwa, ale jakoś nie za bardzo. Opracowania ekonomistów i
socjologów z nierównością dochodów wiążą spowolnienie wzrostu,
kryzysy finansowe, a nawet większą przestępczość czy skłonność do
otyłości (przy czym tyć mają załamani psychicznie biedacy z
underclass). Zupełnie tego nie rozumiem. Popadać w depresję, bo
sąsiad jest bogatszy ode mnie? Ekscytować się wzrostem
współczynnika Giniego? Z wypiekami na twarzy oglądać kolejne
odcinki serialu Janosik i marzyć o powrocie zbójnika? To nie dla
mnie – ja wolę różnorodność. Niech będą bogaci i biedni, a ja
pomiędzy nimi, gdzieś w złotym środku. Prawdziwym problemem jest
dopiero degradująca i odbierająca godność nędza. Właściwie to
trochę mi żal bogatych – nie dość, że trudniej im wejść do
Królestwa Niebieskiego, to jeszcze nikt ich nie lubi. Oburzeni się
na nich oburzają, fiskus ostrzy sobie pazury na ich dochody, w
kinie i powieściach prawie zawsze grają role czarnych charakterów.
Są jak drapieżniki w filmach przyrodniczych: sympatia realizatorów
zawsze jest po stronie stada wolno przeżuwających antylop. Stale
drżą, że ktoś im coś ukradnie, a jednocześnie muszą kombinować,
komu pomóc, by zagłuszyć wyrzuty sumienia z powodu swoich sukcesów.
To do nich wyciągają rękę żebracy pod kościołem, charytatywne
fundacje, lokalne samorządy i wreszcie – wcale nie na końcu kolejki
– artyści. Taki biznesmen z listy 500 najbogatszych nie obejrzy
spokojnie prac na wernisażu. Od razu zaczynają się bowiem podchody
– ten chciałby nakręcić film, tamten wydać książkę. Każdemu trochę
nie domyka się budżet… Zastanówmy się przez moment, czego
człowiekowi potrzeba do szczęścia oprócz jedzenia i dachu nad
głową. Potrzeba mu pracy, czyli działających blisko jego domu firm.
Poza tym ogrzanego, wyremontowanego kościoła, niektórym grającego
we własnym mieście klubu piłkarskiego, z którym można by się
utożsamić, czasami jakiegoś dobrego koncertu. Nic z tych rzeczy nie
może się dziś obyć bez sponsorów, fundatorów, mecenasów, czyli
mówiąc po ludzku: dobrodziejów z otwartą głową i pełnym portfelem.
Że robią to z próżności, że przy okazji załatwiają jakieś interesy,
że sobie odpisują albo dopisują? A co mnie to obchodzi – ja chcę w
poniedziałek i czwartek rano przeczytać w gazecie o zwycięstwie
drużyny z naszego miasta (najlepiej w Lidze Mistrzów). Czemu w
Łodzi nie ma oligarchów zakochanych w futbolu, czemu nie osiedlił
się tu Abramowicz? Lub choćby David Lynch. W czasach kryzysu chyba
bardziej potrzeba nam mądrego bogactwa niż sprawiedliwie,
obywatelsko dzielonej biedy. Problem z bogatymi mam tylko jeden –
nie zawsze zostają nimi ci, którzy powinni. Nie zgadzam się na
fortuny przyznawane sobie samemu z racji pełnionej funkcji,
gigantyczne odprawy po trzech miesiącach pracy, prowizje od
milionowych transakcji zawieranych po znajomości itd. Natomiast
bogactwo wypracowane, odziedziczone, wynikające z genialnego
pomysłu lub wyjątkowego talentu – niech trwa i się mnoży.
Piotr Grobliński