Podwójnie studencki spektakl w Teatrze Studyjnym - podwójnie, bo studentami są nie tylko aktorzy, ale i reżyserka - jest w dodatku próbą zmierzenia się z Szekspirowską klasyką. Małgorzata Warsicka (studentka reżyserii z Krakowa) i IV rok Wydziału Aktorskiego łódzkiej Szkoły Filmowej porwali się więc z motykami na króla-słońce światowej dramaturgii? Niekoniecznie...
Mimo wielu zastrzeżeń przedstawienie ma w sobie coś
intrygującego.
Ciekawym pomysłem jest pokazanie pomijanego zazwyczaj w
inscenizacjach Poskromienia złośnicy
prologu (i tworzącego z nim kompozycyjną klamrę epilogu). Dwie
sceny prologu i króciutki fragment na zakończenie sztuki nie
rozgrywają się w Padwie, lecz przed angielską karczmą. Pijany
Krzysztof Okpisz zostaje dla kawału przeniesiony do pałacu i
przebrany za wielkiego pana. Gdy się budzi, wszyscy wmawiają mu
nową tożsamość. W szlachetnym stroju ucztuje i... ogląda wędrownych
komediantów. Większa część sztuki, opowieść o Petruchiu, Kasi,
Biance, ich ojcu i zalotnikach, to teatr w teatrze, a uwzględniając
epilog - teatr w teatrze we śnie. Żebrakowi śni się, że jest panem,
oglądającym przedstawienie o poskromieniu złośnicy. Może my też
jesteśmy takimi pijakami? W dodatku reżyserka powierzyła role
Okpisza i Petruchia temu samemu aktorowi, niejako utożsamiając ich
ze sobą (nie bez przyczyny - na pijanego Okpisza czeka w domu
awanturnicza żona). Mamy więc sen o byciu wielkim panem, który
ogląda przedstawienie, jednocześnie w nim występując. Może to sen,
a może rodzaj komputerowej gry FPP?
To skojarzenie prowadzi nas do kwestii uwspółcześnienia
pokazanych wydarzeń. Realizatorzy wybrali współczesne tłumaczenie
Barańczaka, w dodatku rezygnując na ogół z mówienia wierszem
(szkoda), zrezygnowali także z historycznego kostiumu (z wyjątkiem
prologu). Postacie włoskich mieszczan noszą współczesne koszule,
adidasy, miniówki, a nawet bokserki. Elementy kostiumu (np. surdut
Petruchia) funkcjonują jedynie na zasadzie cytatu. Rodzi się zatem
pytanie o aktualność przedstawienia. Czy historia o poskromieniu
(samo to słowo musi niektórych doprowadzać do szału!) zbuntowanej
dziewczyny nie jest dziś herezją wobec prawd wiary wojującego
feminizmu? A może reżyserka zostawiła prolog, by się zabezpieczyć
przed spaleniem na stosie krytycznej poprawności.
A może jednak nie. Może prolog i epilog zostały, bo tak
napisał Szekspir. Kimże w końcu jesteśmy, żeby go poprawiać?
Małgorzata Warsicka ma co prawda - zgodnie z panującą modą -
dramaturga, ale na szczęście Hubert Sulima nie przepisuje tekstu,
dokonując jedynie drobnych skrótów. Może Szekspir jest dla
realizatorów wyrocznią, a przedstawienie jest właśnie o tym - o
potrzebie mistrza, o braku autorytetu. Grana przez Mateusza
Mosiewicza postać ojca Kasi i Bianki nie sprawdza się w tej roli.
Owszem, wydaje on córkom jakieś polecenia, kształci je i chce
dobrze wydać za mąż, ale wychowania dzieci nie odróżnia za bardzo
od swoich interesów. Ich przyszłość do sprawa do załatwienia,
wydanie Kasi za mąż to pozbycie się kłopotu. Z drugiej strony
przyznajmy - Kasia (Michalina Rodak) nie jest osobą przyjemną.
Pyskuje ojcu, jest agresywna wobec siostry, której zazdrości
powodzenia, kpina i buta to dla niej chleb powszedni. Mierzi ją ten
cały światek zalotników i posagów. Nikt jej nie lubi, bo jest
złośliwa, czy może jest złośliwa, bo nikt jej nie lubi. Z tego
zaklętego kręgu potrafi ja wyrwać Petruchio, który oprócz dręczenia
i poniżania, ma dla niej jasny komunikat: tak, chcę właśnie
ciebie.
Może kobiety - także dzisiaj - lubią taką postawę. Może
szukają mężczyzn zdecydowanych, konsekwentnych, napisałbym
twardych, ale Barańczakowe gry w dwuznaczność wytrącają mi tę
twardość z ręki. Dopiero na skutek tego, że takich mężczyzn nie
znajdują, rozpoczynają te gry w nadąsanie i obrażanie, w których
trzeba się mocno poobijać, by się ze sobą spotkać. Dowody na taką
interpretację? Jest w tym przedstawieniu intrygująca postać Wdowy,
granej przez Milenę Staszuk. Przez dłuższy czas siedzi sobie z
boku, nie biorąc udziału w wydarzeniach. Gdy zauważyłem ją kątem
oka, na dłużej przykuła moją uwagę. Jej zmysłowość, jej czerwona
suknia i szpilki, zupełnie niepasujące do wdowy. Ten strój
symbolizuje namiętność, którą nieszczęśliwie zakochana kobieta jest
przepełniona. Z małej wzmianki w tekście sztuki reżyserka i aktorka
zrobiły całą postać. Jej kwestie (już po ślubie) banalne i
salonowe, ale to czekanie...
Nie wiem, czy dobrze odczytałem intencje reżyserki. Na pewno
chciała powiedzieć coś serio na temat współczesności. I tu mam
problem: ten poważny ton został bowiem zrównoważony wygłupami. W
efekcie dostaliśmy poważną komedię zrobioną na farsę, w której za
dużo jest błazenady (a publiczność swoimi reakcjami ten farsowy
element wzmacnia). Przebieranie bohaterki w szmaty przygotowane
zamiast sukni - zbyt dosłowne, machanie skarpetą jak maczugą -
sztubackie, dodatkowe wzmacnianie już i tak ryzykownych aluzji (na
przykład gdy Petruchio podstawia się Kasi jako stołek, a ona stopą
miażdży mu przyrodzenie) - momentami niesmaczne. Trafić w
odpowiedni ton - oto jest zadanie.
Niespójne jest też budowanie przestrzeni scenicznej.
Początkowo wykorzystywane ładne efekty świetlne i rytm
powtarzających się wyciemnień z czasem ustępują miejsca (prawie)
pustej scenie i chaotycznym pochodom za kulisy i z powrotem, często
tłoczącej się grupy aktorów. Kto jest kim w tej grupie - to osobna
kwestia. Nie dosyć bowiem, że aktorzy grają w prologu inne postaci
niż w sztuce właściwej, nie dość, że imiona mają podobne jak w
chińskich powieściach, nie dość, że jak to w komediach ciągle ktoś
się pod kogoś podszywa, nie dość, że dramaturg połączył dwie
postaci (dwa imiona) w jedną, to jeszcze... ktoś odpowiedzialny za
redakcję programu zupełnie sobie z tym nie poradził. Tak samo
zapisywana jest podwójna obsada, jak i granie dwóch postaci, przy
czym nie rozróżniono postaci z prologu od pozostałych. Dlatego
rozpoznanie wszystkich postaci i przypasowanie ich do nazwisk
aktorów graniczyło z cudem.
Trudno zatem wystawiać indywidualne cenzurki. Przekonująco
wypadł Patryk Pietrzak jako Okpisz i Petruchio. Zawadiacki, pewny
siebie, umiejętnie posługujący się ironią, może trochę zbytnio
grający (choć z drugiej strony gra przecież aktora grającego
postać). Filigranowa Michalina Rodak mniej pewna w ruchach, potrafi
nasycić niełatwe kwestie emocjami. Nie dostrzegłem natomiast
momentu, w którym zmienia się jej stosunek do Petruchia. Paweł
Dobek w roli służącego Petruchia pokazuje talent komediowy.
Podobnie jak obdarzony niesamowitą powierzchownością, tyczkowaty
Michał Barczak, którego wygląd był świadomie wykorzystywany -
olbrzymie białe buty, przyciasna marynarka. To może być gwiazda
kabaretów.