Kolejna sztuka Hanocha Levina na łódzkich scenach.Tym razem w Nowym gorzką rodzinną komedię Izraelczyka wystawia Marek Pasieczny.
Kolejna sztuka Hanocha Levina na łódzkich scenach.Tym razem w
Nowym gorzką rodzinną komedię Izraelczyka wystawia Marek
Pasieczny. Poniżej recenzja Piotra Groblińskiego:
Shitz Hanocha Levina w reżyserii Marka Pasiecznego
jest pod pewnymi względami przeciwieństwem opery. Tam śpiewacy mają
na ogół kłopoty z aktorstwem, tutaj – niektórzy aktorzy mają
kłopoty ze śpiewaniem. Tam często trudno uwierzyć w prawdę sceny,
gdy tęgie śpiewaczki udają piękne, młode dziewczęta. Tutaj na
odwrót – Kamila Salwerowicz (która nawiasem mówiąc najlepiej wypada
pod względem wokalnym) gra córkę, do której zamążpójścia ojciec
musi dopłacać ogromnym posagiem. Podobno jest gruba i pozbawiona
wdzięku, choć widzimy przecież co innego – widzimy atrakcyjną
dziewczynę, która w dodatku lubieżnie się przeciąga i zalotnie
macha nóżką. W libretcie na ogół młodym kochankom los i ludzie
rzucają kłody pod nogi, u Levina złączonym już węzłem małżeńskim
młodym ciągle czegoś brakuje do szczęścia.
Modny ostatnio w polskich teatrach Levin zaczynał od
zaangażowanych sztuk wzorowanych na kabarecie, zbudowanych ze
skeczy przedzielanych songami. Potem zaczął pisać komedie rodzinne,
obnażające obyczajowe zakłamanie i toksyczne relacje między
samotnymi w gruncie rzeczy ludźmi. Szyc, czy jak wolą realizatorzy
Shitz, to sztuka z pogranicza obu okresów. Nazwisko głównego
bohatera Pephesa Shitza (Mariusz Saniternik), a przy okazji
nazwisko jego żony Cesi (Beata Kolak) i córki Szprahci (Kamila
Salwerowicz) w oryginale ma się kojarzyć z wydalaniem (czy ta
aluzja jest dostatecznie czytelna?), ale angielski zapis kłóci się
trochę z kontekstem środowiskowym. Szycowie to żydowscy emigranci z
Polski, widać to choćby po imieniu Cesia. Jeżeli jednak
pozostaniemy przy shit-zu, bardziej czytelne stanie się, czemu na
scenie jako element scenografii obok łóżka i stołu stoi także
muszla sedesowa. Po prostu w tym trójkącie rozgrywa się całe życie
rodzinki Shitzów, która chce tylko zjeść i wygodnie się wysp(r)ać.
Szprachci śpiewa nawet pieśń miłosną do frytek. Od pewnego momentu
rodzinka chce też wydać córkę – każdy chce tego z innego, choć
równie egzotycznego powodu. Córka chce się wyrwać z domu i przeżyć
wielką miłość, ojciec chce pomocnika w rodzinnej formie, matka chce
wnuka, ale też spokoju. I wtedy pojawia się Czerhes Peltz (Bartosz
Turzyński) i zaczyna się targować. Scena targowania się należy do
najbardziej udanych – żądania i odmowy, zbijanie ceny, teatralne
odejścia od stolika. To wszystko jest jak partia pokera skrzyżowana
z kupowaniem bydła na targu. Choć nie do końca wiadomo, czy Czerhes
kupuje Szprahci, czy sam się sprzedaje. Jeszcze lepsza jest scena,
gdy Pepees spojrzeniem i mruczeniem prosi żonę, by zajęła się jego
przyrodzeniem. Ale ogień już się wypalił – Pepees nie ma
erotycznego kapitału.
Dlaczego mimo wszystko nie żal nam oskubanego ojca, na którego
śmierć dybią córka i zięć. Bo widzimy, że kiedyś był taki sam.
Nieopanowany apetyt, chciwość – to także jego cechy, przylepione
tylko nieco przez proces starzenia się. Ale podczas wesela
starannie przelicza z żoną wartość prezentów, by – gdy przekroczy
poniesione nakłady – od razu planować… wyprawę do restauracji.
Groteskowy realizm.
Marek Pasieczny zrobił przedstawienie bezpieczne, złagodził
wulgarność niektórych scen (np. w tekście Czerhes zgaduje, co jego
wybranka jadła na kolację na podstawie pocałunków, w łódzkim
spektaklu - na podstawie oddechu), dodał piosenki, żeby było miło i
przyjemnie. Nie wnoszą one wiele do akcji, są raczej muzycznymi
przerywnikami. Wyjątkiem jest song Mariusza Saniternika o wyjeździe
do Argentyny - na jego podstawie możemy wnioskować, że głowa
rodziny chce to wszystko rzucić i uciec. Może więc tylko ucieka w
chorobę? Aktorsko najciekawsza jest relacja Pephes - Czerhes.
Odtwórcom tych ról udało się pokazać ambiwalencję we wzajemnych
relacjach: niechęć połączoną z rozpoznaniem podobieństwa, zależność
z chęcią przechytrzenia rywala).
Ciekawa muzyka Krzysztofa Baranowskiego, który motywy
żydowskie połączył z tangiem i elektroniką, dużo traci przez fakt,
że nie jest wykonywana na żywo.
Premiera: 10 maja 2013. Kolejne spektakle: 1 i 2
czerwca.
Recenzja Małgorzaty Karbowiak - w czerwcowym numerze
"Kalejdoskopu".