Wywiad z Mikołajem Chroboczkiem, jednym z laureatów tegorocznego Festiwalu Szkół Teatralnych.
Piotr Grobliński: Odnieśliście wielki sukces na
Festiwalu Szkół Teatralnych – tacy byliście dobrzy czy inne szkoły
słabsze?
Mikołaj Chroboczek: Trudno to z naszej perspektywy ocenić, ale
o jednym jestem przekonany – przez te cztery lata myśmy się ze sobą
bardzo zżyli, zaprzyjaźnili i to są autentyczne, trwałe przyjaźnie.
Spędzamy ze sobą dużo wolnego czasu, udaje nam się nadawać na tych
samych falach. W tym sensie jesteśmy chyba rocznikiem wyjątkowym,
bo do szkoły teatralnej przyjmuje się silne indywidualności, które
muszą potem pracować w grupie. Taki zestaw silnych indywidualności
musi się dotrzeć, dojść do jakiegoś kompromisu.
Są wśród was jakieś pary, małżeństwa?
Jeden kolega wziął ślub, ale nie z koleżanką z roku. Par chyba
nie ma, ale osobiście uważam, że nasze dziewczyny są najlepsze na
świecie, najpiękniejsze i najcudowniejsze, naprawdę. Laski z innych
szkół w ogóle się do nich nie umywały, pod każdym względem.
Bardzo pan dla nich miły…
Zawsze będę mówił same miłe rzeczy na temat mojego roku, bo
tak myślę. Gdy tutaj przyjeżdżam, to czuję się jak w domu. Teraz
przez dwa dni gramy Ślub i odkąd wysiadłem na Kaliskiej, jestem
wewnętrznie rozpromieniony.
W Ślubie gra pan Ojca – bo pan poważniej
wygląda, jest pan starszy od kolegów?
Jeśli chodzi o wiek, to sporo osób nie dostało się za
pierwszym razem – ja też zdawałem trzy razy, teraz mam 25 lat.
Reżyser spektaklu, pan Waldemar Zawodziński, przychodził na nasze
egzaminy na drugim i trzecim roku, obserwował nas. Może mu się
wydawało, że jestem na tyle emocjonalnie i intelektualnie dojrzały,
że jeżeli ryzykować z taką rolą, to może ja, a nie kto inny.
Warunki fizyczne na pewno też miały wpływ…
Będzie pan aktorem charakterystycznym?
Nie można zaplanować własnego emploi.
Można się do roli odchudzać albo próbować
przytyć…
Nie jesteśmy w Ameryce. Tam aktorzy mają płacone takie
honoraria, że mają dziesięciu instruktorów, którzy pomagają im
schudnąć albo przytyć. To nie jest tak, że jak Daniel Day-Lewis
miał grać w „Mojej lewej stopie”, to sobie w domu jeździł na wózku.
Oni mają sztab ludzi do takich przygotowań, instruktorów, trenerów,
dietetyków. U nas filmy są kręcone za jedną setną budżetów
hollywoodzkich, więc polscy aktorzy posługują się na ogół swoją
własną fizycznością.
Pan wygląda trochę inaczej niż koledzy…
No jestem charakterystyczny – mam ciemniejszą karnację, jestem
grubszy, mam kręcone włosy, nie mam słowiańskiej urody, wyglądam
raczej jak Cygan. Może to jest atut, może ktoś mnie zapamięta na
castingach. Raczej nie zastanawiam się nad swoim wizerunkiem, nie
uważam tego zawodu za festiwal urody czy stylizowania się.
Może stylizuje się pan na takiego, który się nie
stylizuje, ta czapeczka w upał…
To po imprezie, zazwyczaj staram się ubierać schludnie i bez
czapeczki.
Jak się gra ojca kolegi z roku?
To było bardzo trudne, w ogóle praca nad tym materiałem była
trudna – bardzo specyficzny język, w tekst wpisany konkretny rytm.
Nie mówiąc o tym, że te postacie poruszają się w różnych
przestrzeniach – przez chwilę są tu i teraz, a potem w jakiejś
nierealnej rzeczywistości snu. Trudno powiedzieć o mojej postaci,
że jest to standardowy ojciec, to jest postać z pogranicza jawy i
snu, czasami jest potworem, koszmarem, a zaraz marzeniem na temat
ojca.
Reżyser dużo panu pomógł?
Waldemar Zawodziński o „Ślubie” wie praktycznie wszystko,
robił tę sztukę 4 czy 5 razy, jest tak wkręcony w temat, że mógłby
z samym Gombrowiczem sobie podyskutować o różnych wariantach
tekstu. Potrafił nas poprowadzić w tej robocie, natchnąć nas jakąś
radością. To były bardzo ciężkie próby, ale niezwykle przyjemne,
pasjonujące. W ogóle rok dyplomowy jest przełomowy, choćby z tego
powodu, że spektakl gra się wiele razy, „Ślub” zagraliśmy koło 50
razy. Dopiero po 40 razach człowiek nabiera poczucia, na czym
polega teatr – to musi być powtarzalne co wieczór, za każdym razem
interesujące.
To może teraz pan wytłumaczy, dlaczego był pan
narratorem w Śpiewającym obrusiku. Najładniej pan
czytał?
Coś takiego mówił Mariusz Grzegorzek – że ty „nam tu coś
ładnie przeczytasz”. Przez chwilę byłem trochę zawiedziony, gdy w
obsadzie zobaczyłem siebie jako narratora. Aha – pomyślałem – będę
czytał z offu i w ogóle nie będzie widać mojej gęby, czyli
właściwie nie gram w filmie. Ale okazało się, że to jest ciekawie
filmowane, że to jest ważny element całej historii.
W pierwszej chwili bałem się, że to czytanie pójdzie w
jakąś parodię, a było to subtelnie zrobione, tak na
granicy… Nagrywałem to przed powstaniem scen, które
opisuje tekst, więc nie widziałem, jak to będzie wyglądać. Mariusz
Grzegorzek, który jest absolutnym wariatem (w pozytywnym
znaczeniu), musiał mnie tam zaklinać. Mówił: to musi być
natchnione, zaczarowane, groźne, magiczne. Że to nie do końca jest
lektor, tylko demon, a może anioł.
Aktorom jest jeszcze potrzebna umiejętność władania
słowem?
Niezmiennie. Ja teraz przechodzę wielką szkołę, bo zacząłem
pracować w Teatrze Współczesnym w Warszawie i na każdym kroku się
przekonuję, czego jeszcze nie umiem. Robimy Fantazego, tam
są długie monologi wierszem i nagle się okazuje, że nie jestem taki
dobry i że trzeba nad tym dużo pracować.
Jest pan bardzo zajęty – trudno się było
umówić…
Na razie robię to jedno przedstawienie, ale wygląda na to, że
zostanę w Teatrze Współczesnym na stałe. Taki maraton zaczął się u
mnie na czwartym roku, kiedy dostałem zaproszenie do Krakowa, do
spektaklu Piotra Waligórskiego Ballada o Nowej Hucie. W tym samym
czasie odbywały się próby tam i w szkole. Ciągle jeździłem,
zwalniałem się, kombinowałem. Udało mi się jakoś to pogodzić, ale
spędzam pół życia w pociągach.
Zrobicie jeszcze coś razem z kolegami z
roku?
Myślę, że będziemy dalej pracować razem. Jest taki pomysł,
żeby zrobić coś na kształt serialu teatralnego o dynastii
Jagiellonów. Serial, czyli spektakl podzielony na kilka odcinków,
które są kontynuacja historii. Wymyśliły to panie Monika i Gabrysia
Muskały. Jeżeli uda się znaleźć dwa miesiące, żeby popróbować, to
na pewno coś zrobimy
A film?
Bardzo chciałbym grać w filmie, w szkole zrobiłem sporo etiud,
bo często potrzebowali kogoś charakterystycznego. To świetna nauka,
trening. To tylko u nas w szkole się odbywa – mamy obok Wydział
Reżyserii i Wydział Operatorski, to wielki atut łódzkiej uczelni.
Ja jestem wielkim pasjonatem polskiego kina, przed studiami
oglądałem trzy filmy dziennie.
I dlatego postanowił pan zostać
aktorem?
Chodziłem do klasy biologiczno-chemicznej w liceum w Tczewie.
Jestem spod Tczewa – Mała Słońca to taka mała miejscowość, 250
mieszkańców. W kolejnych szkołach miałem świetnych nauczycieli,
którzy wciągali mnie w różne inicjatywy artystyczne. Skończyłem
zresztą to samo liceum, co Grzegorz Ciechowski - miało ciekawą
atmosferę, zwłaszcza muzycznie. Śpiewałem w kilku zespołach, z
bratem bliźniakiem robiliśmy kółka teatralne.
Brat też studiuje aktorstwo?
Będzie się starał, już dwa razy zdawał i mam nadzieję, że w
końcu go przyjmą
Może go pomylą z Panem?
On jest w ogóle niepodobny, jesteśmy bliźniakami dwujajowymi.
Jest szczupły, ma proste włosy, jest niższy ode mnie prawie o
głowę. Bardzo zdolny.
Bał się pan egzaminów?
To był dla mnie mistyczny świat. Na korytarzu zobaczyłem
Bronisława Wrocławskiego i pomyślałem, że nie mam tu żadnych szans.
Byłem bardzo niepewny. Po dwóch latach się to zmieniło, poszedłem
do krakowskiego L’art Studio, gdzie spotkałem wspomnianego już
Piotra Waligórskiego – reżysera, który mnie ośmielił, zaraził swoim
myśleniem o teatrze. To jedna z najważniejszych dla mnie osób.
Ma pan silne związki z Krakowem, ale ostatecznie
wylądował pan w Warszawie…
Uwielbiam teatr krakowski, zwłaszcza spektakle Teatru Starego.
A z Warszawą trochę śmiesznie wyszło. Łukasz Maciejewski miał z
nami serię zajęć warsztatowych, zapraszał do nas różne ciekawe
osoby, m.in. aktora z Teatru Współczesnego, który przy okazji
obejrzał nasze próby. Po dwóch tygodniach zadzwonił, że ma dla mnie
rolę w „Fantazym” i zaprasza na rozmowę z dyrektorem.
A jak to było z tym demokratycznym wyborem spektaklu
na festiwal?
Tu nie ma żadnej sensacji. Jest prosta sprawa:
przygotowywaliśmy jako czwarty dyplom musical z Wojciechem
Kościelniakiem
Cyberiada. W pewnym momencie trzeba było podać listę
spektakli, które miały być oceniane, i trzeba było wybrać między
Jungle People i Cyberiadą. Jesteśmy dorosłymi
ludźmi, więc profesorowie zapytali nas o zdanie. Wrzucaliśmy
anonimowo kartki.
Pan głosował na Dżunglę?
Tak, nie wstydzę się tego. Głosowałem na Dżunglę, bo
chciałem, żeby moi koledzy brali udział w konkursie – musi być
jakaś sprawiedliwość. To są moi kumple. Poza tym jesteśmy wydziałem
dramatycznym, musical to raczej dodatek. Gdyby wybrać
Cyberiadę, to w konkursie nie wzięłyby udziały osoby,
które zrezygnowały z musicalu. Jeden z kolegów grał wtedy główną
rolę w teatrze w Kielcach, a drugi stwierdził, że słabo śpiewa i
tańczy.
A pan dobrze tańczy?
Jestem w tym do dupy, ale powiedzmy, że mam poczucie rytmu.
Wszyscy tańczyliśmy w finałowej scenie Obrusika i jakoś
dałem radę. Na trzecim roku z okazji festiwalu zrobiliśmy taki
pokaz taneczno-wokalny w stylu broadwayowskim. Jak nas w tym ludzie
zobaczyli, to stwierdzili, że musimy zrobić musical na dyplom. Stąd
się wzięła Cyberiada.
Teraz wszyscy są czymś oburzeni, przeciw czemuś
protestują. Co pana najbardziej denerwuje w
kulturze?
Wkurza mnie, że w filmach wciąż są obsadzani ci sami aktorzy.
Zamiast zatrudniać aktora, który pasuje do danej roli, bierze się
kogoś znanego z innych filmów, bo wtedy ludzie przyjdą do kina.
Nieważne, czy jest do tej roli odpowiedni, ważne, że ma znaną gębę.
Mam wrażenie, że reżyserom i producentom nie chce się szukać kogoś
nowego.