- Krzysztof mówił: „Życie to nie jest tylko szklanka coca-coli, tylko coś innego. Nie wiem, co, ale jest coś innego. Najważniejsze, żeby człowiek wiedział, jaki jest jego cel w życiu”. - Tak o pracy z Krzysztofem Kieślowskim opowiadała aktorka Irene Jacob.
- Krzysztof mówił: „Życie to nie jest tylko szklanka
coca-coli. To jest coś więcej, musi być coś więcej. Najważniejsze,
żeby człowiek wiedział, jaki jest jego cel w życiu”. - Tak o
pracy z Krzysztofem Kieślowskim opowiadała Irene Jacob, odtwórczyni
głównych ról w „Podwójnym życiu Weroniki” (za tę rolę
otrzymała Złota Palmę w Cannes) oraz w „Trzy kolory: Czerwony”. W
poniedziałek spotkała się w Łodzi ze studentami Szkoły Filmowej, z
widzami w kinie Helios. Wystąpiła też podczas koncertu w Off
Piotrkowska, gdzie zaśpiewała z towarzyszeniem zespołu jazzowego
swojego brata Francisa. Jest gościem PGNiG Transatlantyk
Festival.
Irene Jacob debiutowała u Louise Malle'a. Sławę przyniosły jej
role w filmach Krzysztofa Kieślowskiego. Wystąpiła też w
„Tajemniczym ogrodzie” Agnieszki Holland i filmie wyreżyserowanym
przez Sławomira Idziaka „Enak”. W latach 90. zagrała również w „Po
tamtej stronie chmur” Michelangelo Antonioniego. Łódź odwiedziła po
raz trzeci - wcześniej była tu podczas kręcenia „Podwójnego życia
Weroniki” oraz jako gość festiwalu Camerimage.
Podczas spotkania w Szkole Filmowej rozmowę z aktorką
prowadził reżyser Marcin Latałło, który był tłumaczem i asystentem
Kieślowskiego podczas realizacji „Podwójnego życia Weroniki”. Irene
była bardzo otwarta i bezpośrednia, żywo gestykulowała i, zrywając
się z krzesła, spontanicznie demonstrowała zachowania ludzi, o
których opowiadała, albo odgrywała scenki na poparcie swoich słów.
Uderzające w jej opowieści było to, jak żywe w jej pamięci jest
wspomnienie współpracy z Kieślowskim, jak wielkie wrażenie wywarł
na niej polski reżyser.
W „Do zobaczenia, chłopcy” Louisa Malle’a wystąpiła właściwie
w jednej scenie. Grała na fortepianie. Film jej się podobał, ale
miała wrażenie, że reżyser w ogóle nią nie pokierował. Taki wielki
reżyser, a nie dał żadnych wskazówek. Tak naprawdę on to zrobił,
tylko Irene tego nie zauważyła. Powiedział: podczas kręcenia piłuj
paznokcie, czasami ziewaj i patrz przez okno. „A gdzie psychologia,
budowanie roli, którego uczyli nas w szkole aktorskiej” –
pomyślała. Jednak te trzy proste wskazówki stworzyły cały urok
sceny. Może o to właśnie chodzi. Wiele rzeczy powstawało poprzez
to, jak zorganizowana była akcja w scenie, a nie dzięki
psychologicznym analizom sytuacji bohaterów.
Krzysztof Kieślowski po obejrzeniu „Do zobaczenia, chłopcy”
zaprosił Irene na casting do „Podwójnego życia Weroniki”. Wtedy
spotkała Marcina Latałło, asystenta i tłumacza reżysera. Nie znała
wcześniejszych filmów Kieślowskiego, ale udało jej się obejrzeć
„Krótki film o miłości”. Nigdy dotąd nie myślała, że spotka kiedyś
polskiego reżysera. Inną kandydatką do tej roli była Andie
MacDowell (Kieślowski poznał ją w Cannes). Dla Irene było
czymś niezwykłym, że reżyser na etapie castingu spędził z nią pół
dnia w hali zdjęciowej z kamerą i scenografią. Dużo było
improwizacji. Jedna z sytuacji była taka, że się budzi, czuje
czyjąś obecność i patrzy w kamerę. Krzysztof miał oko jak
mikroskop. Zależało mu na szczegółach, na bardzo drobnych gestach
jak na przykład przełknięcie śliny. Budował z nich potem swoją
narrację. W drodze na kawę poprosił ją, żeby przebiegła przez
ulicę. Zaskoczyło ją to. A potem pytał, czy w życiu biegała za
czymś, rozpaczliwie w jakimś celu. Pomyślała o autobusie.
Zrozumiała to dopiero po zakończeniu zdjęć. Francuski zwiastun do
„Podwójnego życia Weroniki” przedstawiał biegnącą bohaterkę, a
napisy głosiły dlaczego ona biegnie? Skąd ona biegnie? Dokąd
biegnie?
Dla Krzysztofa charakterystyczne jest pytanie, które pojawia
się w jego filmach, obecne było także w jego pracy ze studentami:
„Co jest ważne w życiu? Jaki mamy cel? Życie to nie tylko szklanka
coca-coli i nowy samochód, tylko coś innego. Nie wiem, co, ale jest
coś innego”. Irene wydaje się, że Krzysztof właśnie szukał tego
czegoś innego. Chciał, żeby „Podwójne życie Weroniki” było filmem,
który opowiadałby o przeczuciach, wrażeniach, poczuciu, że nie
jesteśmy sami. To nie są sprawy, które łatwo sfilmować. Dlatego
musimy być bardzo konkretni. Reżyser poprosił Irene, żeby dla
każdej z bohaterek zrobiła listę gestów, rzeczy, które robi, kiedy
jest sama. Kiedy je zaprezentowała, czasami wzruszał ramionami, a
czasem mówił: „ciekawe…” Kiedy Irene jest rozpalona od emocji,
przykłada do policzka szklankę z zimną wodą. Dla Krzysztofa to było
bardzo znaczące, lubił takie gesty, bo można to było później
wykorzystać na ekranie. Weronika denerwuje się przed koncertem,
prasuje, robi jej się gorąco, więc podchodzi do okna i dotyka
policzkiem szyby i w tym momencie dostrzega na ulicy tajemniczą
staruszkę. Do dziś Irene, przygotowując rolę, stara się
przypisać konkretne gesty do postaci, którą gra. Chodzi o to, żeby
dać wyraz temu, co jest w środku, żeby przez gesty narodziły się
uczucia, emocje postaci.
Jeszcze przed zdjęciami do „Podwójnego życia Weroniki” gotowa
była muzyka Zbigniewa Preisnera. Od początku była częścią
scenariusza. Bardzo ważna w filmach Krzysztofa była rola autora
zdjęć – tutaj Sławomira Idziaka. Wtedy po raz pierwszy Irene
usłyszała o Szkole Filmowej w Łodzi i o wszystkich genialnych
operatorach. Dla Krzysztofa był to taki sam partner jak aktor,
który przedstawiał swoje propozycje. Cały czas z Idziakiem
kombinowali, gdzie ustawić kamerę, jak filmować. Mieli przy tym
dziecięca frajdę. Na przykład w scenie śmierci Weroniki w
filharmonii powiesili kamerę pod sufitem, na długiej linie
wykonywała ruch wahadła. Marcin Latałło przypomniał, że dokładnie
pod kamerą siedział na widowni Kieślowski. Jeśliby spadła, to
wprost na niego.
Wszyscy pracowali w atmosferze podniecenia, że próbują coś
nowego. W tym filmie było bardzo dużo zbliżeń, a Krzysztof zawsze
siedział tuż obok kamery – wciśnięty, powykręcany – i wpatrywał się
w twarz aktorki z bardzo bliska. Bardzo dynamicznie, żywo
uczestniczył w tym, co się działo przed kamerą. Zawsze chciał, żeby
było więcej napięcia. Chciał dotknąć tego, co jest najważniejsze,
ale wszystko, co było dosłowne, dopowiedziane, wyrzucał w montażu.
Jednocześnie bardzo to przeżywał. Zrobił 15 wersji montażowych
„Podwójnego życia Weroniki”. Montowanie to był dla niego ukochany
etap pracy nad filmem.
Nigdy nie tłumaczył Irene, co ma myśleć, jako postać. Chciał,
żeby ona to zaproponowała. Na końcu filmu bohaterka dotyka drzewa.
Co to znaczy? Nigdy nie odpowiadał na takie pytania. Dzięki temu
jego kino jest takie, że każdy może sobie podłożyć swój sens, może
znaleźć coś dla siebie. Dlatego filmy Kieślowskiego trafiały do
ludzi na całym świecie. Na przykład w Japonii widzowie podczas
spotkań nigdy nie pytali, dlaczego Weronika kładzie rękę na
drzewie. Dla nich to było oczywiste. Tylko dla Amerykanom wydało
się zbyt tajemnicze, dlatego poprosili, żeby zmienić zakończenie.
Sam Kieślowski nie mógł się zdecydować, jakie ma być zakończenie
filmu. Więc nakręcono kilka wersji.
Krzysztof dużo czytał w młodości i zawsze chciał zrobić taki
film, który by był jak dobra książka, żeby po jego obejrzeniu
człowiek czuł się mniej samotny. Irene wydaje się, że mu się to
udało.
Kieślowski na planie robił bardzo mało dubli – najwięcej trzy.
Według niego, jeśli za drugim razem nie wyszło lepiej, to dlaczego
miałoby się udać lepiej za trzecim. Uważał, że maksymalnie może
osiągnąć 30 procent tego, co sobie wymyślił. Jeśli doszedł do tych
30 procent, był szczęśliwy. Wtedy 20-letniej Irene wydawało się, że
to bardzo mało, że trzeba walczyć o 100 procent. Teraz to rozumie.
Gdy jest w kinie lub w teatrze i znajdzie tam choćby pięć minut,
które ją porwą, to już jest super.
Kieślowski od „Dekalogu” do każdego filmu zatrudniał innego
operatora. To było dziwne dla Irene. Krzysztof odpowiadał: to tak
jakbym kręcił wciąż z tym samym aktorem, a przecież każdy film jest
inny. W „Czerwonym” zdjęcia robił Piotr Sobociński. Dostał za nie
nominację do Oscara. Pracował zupełnie inaczej niż Sławomir Idziak.
Miał wiele pomysłów dotyczących obrazu już na etapie scenariusza.
Kieślowski wpisał go jako współautora.
Sukces dla aktora to jest mieć pracę. Móc wybierać projekty,
które najbardziej ci odpowiadają. Porażka dla Irene jest wtedy, gdy
siedzisz sam w pokoju i nikt do ciebie nie dzwoni. Trzeba więc
kochać ten zawód, bo czasami jest naprawdę ciężko i trzeba mocno
walczyć, żeby osiągnąć to, co sobie wymarzyłeś. To jest zwód, który
uprawia się w grupie. Trzeba więc tworzyć grupę przyjaciół,
rodzinę, w której będziemy się wspierać wzajemnie. Coś wspólnie
robić, nawet coś skromnego.
Zawsze lubiła muzykę i uczestniczyła w wielu projektach z
muzyką klasyczną i współczesną. Brat Irene, Francis, wyjechał do
Nowego Jorku 20 lat temu. Jest jazzmanem. Zajmował się muzyką
południowoamerykańską, zwłaszcza brazylijską. Siedem lat temu
wpadli na pomysł, żeby zrobić coś wspólnie. Jest to skład
akustyczny bez bębnów tylko z instrumentami perkusyjnymi.