Powiedziałem sobie: Mariuszku, weź odpowiedzialność za coś konkretnego – nie za siebie, nie za Oscary, których nie dostaniesz, czy robienie arcydzieł, których nikt nie dostrzega – mówi MARIUSZ GRZEGORZEK, rektor PWSFTViT w Łodzi.
Powiedziałem sobie: Mariuszku, weź odpowiedzialność za
coś konkretnego – nie za siebie, nie za Oscary, których nie
dostaniesz, czy robienie arcydzieł, których nikt nie dostrzega –
mówi MARIUSZ GRZEGORZEK, rektor PWSFTViT w Łodzi.
Bogdan Sobieszek: – Rok temu skończył pan 50
lat…
Mariusz Grzegorzek: – Wywołało to u mnie panikę. Kiedy miałem
20 lat, nie opuszczało mnie przeświadczenie, że mam jakąś misję, a
moim powołaniem jest robienie filmów czy sztuka w ogóle. Teraz nie
ma już we mnie takiego spontanicznego wektora, który układa moje
życie w harmonijną całość i każdego dnia – a właściwie w nocy, bo
ostatnio cierpię na bezsenność – muszę na nowo mozolnie tłumaczyć
sobie, co ma sens, dlaczego coś pochłania mój czas i uwagę, a coś
innego nie. Z jednej strony mam to depresyjne poczucie
przedwcześnie umierającej istoty, która może w życiu za mało
zrobiła, że może te trzy filmy i kilkadziesiąt przedstawień
teatralnych to za mało. Z drugiej strony mówię sobie, że przecież
nie muszę być Leonardem da Vinci, nie muszę zostawiać skarbów dla
potomności. No i dopada mnie dygot. Jestem rozdarty między potrzebą
uspokojenia wewnętrznego, ułożenia sobie życia w możliwie
harmonijny sposób, bez ciągłego wyznaczania zmistyfikowanych, moim
zdaniem, celów, które mają stanowić o mnie, a lękiem, że życie
przeciekło mi przez palce. Ale wbrew dramatycznemu opisowi, to nie
jest chyba stan obcy świadomej istocie ludzkiej.
Skąd więc decyzja o kandydowaniu na stanowisko rektora
Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i
Teatralnej?
To próba wzięcia się za mordę, postawienia do pionu i
powiedzenie sobie: „Mariuszku, weź odpowiedzialność za coś
konkretnego – nie za siebie, nie za Oscary, których nie dostaniesz,
czy robienie arcydzieł, których nikt nie dostrzega. Sprawa jest
prosta: od dwudziestu paru lat mieszkasz w Łodzi właściwie dlatego,
że jesteś związany ze szkołą filmową i coś ci się w tej uczelni nie
podoba, i ciągle jęczysz. No to może spróbuj coś wreszcie zmienić.
Konkretnie. Wziąć odpowiedzialność”.
Tylko że to niewiele ma wspólnego z
uspokojeniem…
Ale jest zmianą kierunku, zakotwiczeniem, posmakowaniem czegoś
nowego. Przez 25 lat byłem freelancerem. Zazwyczaj wszyscy do mnie
mówili: „Mariusz, ty masz taką wyobraźnię, ty jesteś taką
osobowością, to jest twój potencjał, jesteś artystą osobnym”. A ja
poczułem się zmęczony tą osobnością. Zatęskniłem za sytuacją, która
by mnie zmuszała do bardziej zdyscyplinowanego funkcjonowania w
rzeczywistości. Wzięcie odpowiedzialności za miejsce, które jest
dla mnie ważne, wydało mi się czymś istotnym i intrygującym. Rektor
kojarzy się z urzędnikiem, który siedzi w gabinecie i podpisuje
jakieś papiery i wielu martwi się z fałszywą troską w oczach:
„Mariuszu, czy ty teraz będziesz tworzył?” Często mam wrażenie, że
myślą nie bez satysfakcji, że oto Grzegorzek się skończył, będzie
organem sprawującym władzę i to jest cała prawda na temat jego
niezależności i jego wielkiej sztuki. Taki układ mnie nawet kręci.
Jestem silną osobowością i wiem doskonale, że będę dalej
reżyserował. Założyłem sobie jednocześnie, że ten rok akademicki
poświęcę wyłącznie pracy w szkole. Nie mogę stać w rozkroku i np.
robić złe przedstawienie, bo nie mam na to czasu dlatego, że jestem
rektorem, albo źle rektorować dlatego, że muszę zrobić dobre
przedstawienie.
Zna pan szkołę jak własną kieszeń. W 1989 roku,
jeszcze w czasie studiów, zaczął pan prowadzić zajęcia ze
studentami. Co chciałby pan tu zmienić?
Ta wiedza okazała się złudna, bo wiele zależy od perspektywy,
z jakiej się patrzy. Chcę pokazać, że pojawił się człowiek, który
bierze odpowiedzialność za szkołę. Bo jako naród nadwiślański mamy
z tym kłopot. Idę do cukierni, a cukiernik nie bierze
odpowiedzialności za to, żeby ciastko było smaczne, a sprzedawca –
żeby ciastko było świeże. To są drobne rzeczy, ale składają się na
poczucie, które miałem również à propos szkoły filmowej, że choć
koła się kręcą i wszyscy mówią: „ja jestem, ja działam”, brakuje
gospodarza, który wziąłby młotek i dosunął te koła, powodując, że
zaczną trybić, zazębiać się i wreszcie stworzą mechanizm, który
działa. Szkoła – bardziej niż mi się wcześniej wydawało – okazała
się wielką państwową instytucją, takim wielorybem wyrzuconym na
brzeg. Rozrosła się w niekontrolowany sposób, powstały nowe,
niepotrzebne kierunki. Nauka powinna tu być oparte na zasadzie
relacji mistrz – uczeń, a nie może być dwustu mistrzów i dwa
tysiące uczniów, bo wtedy działalność zamienia się w produkcję
masową i anonimową. Jest wiele konkretnych spraw do załatwienia,
ale najważniejsze przy podejmowaniu decyzji o kandydowaniu na
stanowisko rektora było, czy sam ze sobą się zgodzę na to, czy
zechcę podjąć się tego zadania i wezmę odpowiedzialność. Nie, czy
dam radę. Jestem człowiekiem teatru, a teatr to jest front, trzecia
wojna światowa. Radzenie sobie z sytuacjami kryzysowymi jest
codziennością. Nie boję się więc kierowania ludźmi, podejmowania
decyzji i wyrabiania sobie poglądu na różne sprawy.
Wróćmy do listy priorytetów. Jedną z ważniejszych
spraw do załatwienia jest pewnie wyposażenie budynku nowych mediów,
który na razie stoi pusty?
Dzięki temu budynkowi szkoła zyskała dodatkową przestrzeń dla
studentów. W żadnym razie nie jest pusty. Fotografia ma tu swoje
pracownie, atelier. Animacja przeniosła się z klitek, gdzie trudno
było pracować. Swoje miejsce zyskało też bezdomne dotąd
scenariopisarstwo. Pozostaje oczywiście problem wyposażenia w
zaawansowany technologicznie sprzęt. Będziemy go rozwiązywać
długofalowo, bo wymaga olbrzymich nakładów finansowych. Złożyliśmy
więc wnioski o granty wszędzie, gdzie tylko się dało: m.in. do
Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego oraz Urzędu
Marszałkowskiego, uruchamiamy program współpracy studentów polskich
i norweskich dotyczący tzw. digital design, w ramach którego będzie
możliwy zakup urządzeń do obróbki cyfrowej. Chodzi o to, żeby
szkoła została wyposażona w kompletny technologiczny ciąg cyfrowy,
dzięki któremu będziemy mogli skanować nasze archiwalia, bieżącą
produkcję, robić w szkole korekcję barwną i montaż oraz efekty
komputerowe, a wreszcie kopie cyfrowe, które coraz częściej
zastępują w kinach celuloid. Do tej pory robimy to, wykupując
usługi w firmach zewnętrznych.
Jak zamierza pan wzmacniać model pracy ze studentami
oparty na relacjach mistrz – uczeń?
To jest bardzo trudne, bo trzeba mieć mistrzów, z którymi jest
krucho. Często też okazuje się, że nie są mistrzami w kontaktach z
młodymi ludźmi, brakuje im uporządkowania własnego doświadczenia i
umiejętności klarownego przekazania go. Z drugiej strony te relacje
muszą mieć formę regularnych spotkań, być rodzajem długofalowego
warsztatu i tu mam problem z dyscypliną pracy niektórych artystów.
Sytuacja jest wtedy delikatna, bo z mistrzami trudno się negocjuje.
Cały czas rozglądam się w poszukiwaniu osób, które mogłyby zasilić
naszą kadrę. Zależy mi na kimś, kto przyszedłby tu na dłużej i miał
ochotę wypracować własną metodę pedagogiczną. Ale jest też
kłopot ze studentami. To pokolenie jest dla mnie jakimś kosmicznym
zjawiskiem, trudno rozpoznawalnym. Często mam do czynienia z
ludźmi, którzy, przepełnieni dobra wolą, nie są w stanie przyjść na
11, nie wiedzą, czy uda im się na 12. Nie są w stanie zrobić pracy
w styczniu, ale też nie wiedzą, czy zrobią to w lutym, w ogóle nie
wiedzą, kiedy to zrobią. Kompletne załamanie dyscypliny, która
przecież w branży filmowej jest czymś podstawowym. Pewnie pan
spyta, co wobec tego robimy na egzaminach wstępnych? Czasami zdaje
180 kandydatów i trudno wskazać wśród nich osiem osób, które
szarpnęłyby mnie za serce i za umysł, żebym miał przekonanie, że
oto wchodzi do szkoły ktoś, kto będzie miał w przyszłości coś
ważnego do powiedzenia w polskim kinie. Połowa studentów to
inteligentni i wrażliwi ludzie, ale pogubieni, bez dyspozycji
reżyserskich. Na szczęście trafiają się wyjątki.
Szkoła powinna zatem uczyć warsztatu czy może
szlifować diamenty?
Nie ma tu albo, albo. Warsztat jest niezwykle istotny, ale
tylko wtedy, gdy będzie służył nam do opowiadania o swoim świecie.
Ta szkoła ciągle jeszcze jest oazą kina autorskiego i staram się
ten aspekt wzmacniać dlatego, że coraz mniej miejsca jest na to
kino w polskiej rzeczywistości. Nakręcić kolejny odcinek „M jak
miłość” można się nauczyć w ciągu dwóch tygodni, bo to rodzaj
schematu. My natomiast chcielibyśmy ocalić film jako sztukę, więc
potrzebujemy artystów, którzy będą mieli swój świat, swoją wizję,
talent i charakter pisma, i będą go skutecznie używali. Tego bardzo
pilnuję. Wpędzam studentów w depresję, bo usiłuję wymagać więcej
niż oni by sobie życzyli i nie odpuszczam. Chodzi o narzucenie
pewnych standardów. Moim celem nie jest dołowanie ich, pokazywanie,
że nie umieją, ale raczej skłonienie do zastanowienia nad tym, co
robią, po co tutaj są i co chcieliby w przyszłości zdziałać.
Wydaje się, że z polskim kinem ostatnio jest trochę
lepiej. Pojawiło się więcej ciekawych tytułów. Czy to znaczy, że
również szkoła ma w tym swoją zasługę?
Uważam, że kino polskie nie jest w zbyt dobrej formie.
Poprawiło się finansowanie produkcji i zwiększyła liczba filmów.
Jednak, z mojego prywatnego punktu widzenia, brakuje kina
autorskiego, szalonego, niepokornego, które byłoby odpowiednikiem
np. „Holy Motors” Leosa Caraksa czy filmów Carlosa Reygadasa. Mam
ciągle wrażenie, że jesteśmy takimi paniusiami, które zachwycają
się na przykład tematem okrucieństwa po wojnie i miłości skazanej
na niespełnienie. Przy ogromnym szacunku: „Róża” to po prostu
sentymentalna i dość schematyczna historia, wiadomo, że wybitnie
zagrana i znakomicie zrealizowana, ale bardzo XIX-wieczna. Brakuje
mi kina, które pokazywałoby, że w tym kraju jest również jakiś
ferment ducha i adekwatny do niego ferment formy. Wszelkie próby
tego rodzaju, jeśli zaistniały, skazane są na niebyt, spychane do
getta – „to takie dziwne, więc o tym nie rozmawiajmy, a zajmijmy
się tym pięknym filmem, jak brat z bratem nie mogli się porozumieć,
tym pięknym (albo obrzydliwym – w zależności od reprezentowanej
opcji) filmem o tym, że musimy rozliczyć polsko-żydowskie winy”.
Zamieszanie wokół „Pokłosia” to przykład dyskusji, w której prawie
w ogóle nie ma mowy o filmie.
Parę miesięcy temu widziałem na tablicy informacyjnej
w budynku reżyserii zaproszenie do śledzenia „Dnia z Mariuszem
Grzegorzkiem” w TVP Kultura oraz do obejrzenia filmu „Królowa
aniołów”. Zaciekawiło mnie końcowe zdanie w stylu: „Przekonaj się,
że i rektor nie robi arcydzieł”…
To ja napisałem. Chodziło o prawidłowe ustawienie relacji.
Bardzo lubię „Królową aniołów”, ale zdaję sobie sprawę z tego, że
ten film wielu ludziom może się nie podobać. Wywiesiłem plakat nie
dlatego, że mam takie ego. Pomyślałem, że skoro zostałem właśnie
rektorem, to może dobrze by było, żeby studenci zobaczyli,
poświęcili uwagę temu, co mówię i co zrobiłem. Dopisek był po to,
żeby młodzi ludzie się nie najeżyli. Niech zobaczą i sami sobie
wyrobią zdanie. Zachęcałem do wolnego spojrzenia, bez
napinki.
No właśnie, jak pan ocenia swoją twórczość – trzy
tytuły w ciągu blisko 20 lat – „Rozmowa z człowiekiem z szafy”
(1993), „Królowa aniołów” (1999) i „Jestem twój”
(2009)?
W ogóle nie oceniam. Ja już z tymi filmami się pożegnałem, bo
nie jestem typem artysty onanisty. Nie za bardzo lubię wracać do
tego, co zrobiłem, pochylać się nad tym, analizować, czy to było
dobre, czy niedobre. Staram się nie robić filmów tylko po to, żeby
udowadniać innym, że jestem czynnym twórcą, że liczę się w branży.
Wolę pracować w teatrze niż w filmie i tam zaspokajam potrzebę
tworzenia. Co nie znaczy, że nie chcę robić filmów i pewnie, jak
Bóg da, zrobię jeszcze parę. Nie uznaję podziału na reżyserów
filmowych i teatralnych.
Powiedział pan jednak, że jest człowiekiem
teatru…
W tym sensie, że podoba mi się kodeks, który obowiązywał
jeszcze niedawno w teatrze, czyli: umawiamy się, że teatr jest
najważniejszy na świecie. I albo się na to zgadzasz i zostajesz,
albo nie i odchodzisz. I nie ma dyskusji. To jest priorytet, daje
poczucie głębokiego sensu. Jeżeli komuś umiera matka, to nie
oznacza, że on może się zwolnić z grania przedstawienia następnego
dnia. Działa tu obowiązek wobec wspólnoty, jakieś sacrum. To, co
powstaje na naszych oczach na scenie, jest cudem i bardzo w to
wierzę. Lubię pracować w środowisku, które ma ustalone priorytety.
A teatr niewinny, bez indoktrynacji, jest czymś pięknym. W tym
sensie nie jestem człowiekiem filmu – jakiegoś takiego burdelu na
kółkach, ciągłego mówienia o pieniądzach: „A ile to będzie
kosztowało? Czy się zwróci? A ile dni zdjęciowych, 21 czy 20?”
Przerycie się przez ten opór materii wymaga skóry nosorożca, żeby
ocalić w sobie twórcza energię i, gdy już dojdzie do realizacji
filmu, przelać ją na ekran. Kiedy byłem młodszy, trudniej mi było
zdystansować się do tego wszystkiego. A już w szkole nas straszono:
„zobaczycie, wy filmu nie zrobicie, pieniędzy nie dostaniecie”.
Miałem poczucie, że jestem outsiderem i teraz będę musiał
udowadniać i się przebijać, brać udział w głupich rozmowach, kiwać
głową, mówiąc z uśmiechem: „ależ oczywiście, ma pan rację,
przemyślę to, postaram się zmienić”, podczas gdy mój rozmówca
pieprzy jak pogięty i w ogóle nie ma racji. To mnie przerastało.
Nie umiałem zrozumieć, że to jest rodzaj gry, przez którą trzeba
przejść, żeby zyskać swoje. To była dla mnie operacja na otwartym
sercu i po takich trzech rozmowach przez rok dochodziłem do
siebie.
Jakie plany twórcze ma rektor, kiedy już będzie miał
więcej czasu?
Plany teatralne mam ułożone na trzy sezony do przodu, ale na
razie cicho sza. Jeśli chodzi o kino, ciągle się miotam między
skrajnie bezkompromisowym projektem dla „koneserów” a zrobieniem
bardzo konwencjonalnego filmu kryminalnego o seryjnym mordercy.
Żeby z jednej strony brał za mordę i realizował wszystkie gatunkowe
wymogi, a z drugiej strony, żeby całkowicie rozsadzał konwencję i
dawał zupełnie inną perspektywę (o czym każdy marzy, a nikt nie
potrafi zrobić).
Pochodzi pan z Cieszyna, ale wydaje się pan być mocno
zakorzeniony w Łodzi, choć z tego miasta artyści przecież
uciekają…
Mam bardzo ambiwalentne uczucia dotyczące Łodzi i to nie jest
stan łatwej miłości. Wielokrotnie chciałem stąd wyjechać. Wierzę
jednak, że los kieruje naszymi ścieżkami i że trzeba się z tym
zgodzić. Założyłem w Łodzi rodzinę. Mam syna, który studiuje tu
prawo, bo nie chciał nigdzie wyjeżdżać. Nie chciał też zajmować się
filmem. Kontestuje tradycję rodzinną, uważa, że to są fanaberie.
Jest człowiekiem konkretu i nie będzie robił z siebie pajaca.
Dzieje się tak pewnie dlatego, że wychował się w bardzo dziwnym
domu i potrzebuje jakiegoś osadzenia w rzeczywistości. A Łódź,
niestety, nie rozpieszcza nas. Ma bardzo silną energię, która
działa jak miecz obosieczny: fascynuje i dołuje. Denerwuje mnie jej
prowincjonalizm, brak wiary we własny potencjał. Tym miastem trzeba
się zaopiekować z wiara i czułością, i odpowiedzialnością. Ja się
staram.
Fot. Natalia Kalisz
Bilety
wstęp wolnyKategoria
Sztuka