Rozmowa ze Zbigniewem Zamachowskim, który opowiada o związkach z rodzinnym miastem oraz o swojej drodze do aktorstwa.
Michał Gołąbek: - Pan się nigdy Brzezin nie wypiera. To
jest sentyment, przyzwoitość czy poczucie patriotycznego
obowiązku?Zbigniew Zamachowski: – To jest tożsamość przede wszystkim. Ja
się z tym miastem identyfikuję na najgłębszych poziomach tego, co o
mnie stanowi. Pięknie to wyraził Kazimierz Kutz w swojej książce
„Piąta strona świata”, nie pomnę dokładnego cytatu, ale jakoś tak,
że nie wolno nigdy zapomnieć, skąd się pochodzi, bo to jest w nas,
takie zupełnie pierwotne, od nieuświadomionego dzieciństwa, przez
pierwsze doświadczenia, percepcję całej rzeczywistości, nawet
niuanse wspólnotowego języka. Niemcy mają na to fantastyczne
określenie: Heimat.
Mała ojczyzna…
– Każdy powinien ją mieć i hołubić, i zakorzeniać się możliwie
najintensywniej w tej swojej małej ojczyźnie, bo w ostatecznym
podsumowaniu może być tak, że to nie my ją stwarzamy, ale ona nas.
Ona nami przemawia i gdybym tego Heimatu nie nosił w sobie, może
pusty bym był, nie mógłbym dać ludziom tego, co teraz daję, co
wyrażam sobą na scenie i w życiu.
Ale z drugiej strony ten Heimat brzeziński Zamachowskiego z siebie wydał. I to też może być powód do dumy małomiasteczkowej zwłaszcza dla młodych. Bo skoro on tam w wielkim świecie taki doceniany, to może i ja bym tak, może i mnie…
– Stąd było pewnie trudniej wydostać się na tak zwane szerokie
wody, natomiast ja nigdy nie miałem poczucia, że robię coś
niezwykłego, albo że to jest jakiś wysiłek. Dla mnie to było tak
naturalne jak oddychanie. Zawsze chciałem się nauczyć grać na
fortepianie, poszedłem więc do ogniska muzycznego, potem otworzono
szkołę muzyczną, więc natychmiast się zapisałem i zacząłem grać.
Nie byłem może najzdolniejszym czy najlepszym uczniem, bo byłem
dość leniwy, jeśli chodzi o granie etiud, ale zanim to zdołałem
pojąć, już kleciłem nuty i pisałem piosenki. Później się zdarzyło
Opole, na którym występ sprawił, że zagrałem w filmie, a że
zagrałem w filmie, no to zdałem do szkoły filmowej i tak się to
potoczyło. Nie ma żadnego fenomenu Zamachowskiego. Widuję podczas
występów zespołów teatralnych szkół brzezińskich wielu moich
następców. Każdy z nich ma deski sceny pod nogami, jak i ja miałem,
niech ruszają w świat, niech go zdobywają.
Po „Wielkiej majówce” przyjęto pana do łódzkiej „filmówki”, ale ponoć na przedostatnim miejscu i z zastrzeżeniami.
– Miałem bardzo poważną wadę wymowy, spowodowaną wypadkiem na
ulicy Piłsudskiego, kiedy mój kolega w ramach żartów strzelił piłką
w rower, który mnie niósł w kierunku domu. Trafił precyzyjnie w
przednie koło. Wyrżnąłem z impetem w jedyny betonowy słup, jaki tam
stał. Połamałem sobie podniebienie i nos. No i później miałem
kłopot z układem fonetycznym i sepleniłem niemiłosiernie, co
zresztą da się słyszeć na moich wczesnych nagraniach. W związku z
tym dostałem się do szkoły, jak pan powiedział, na przedostatnim
miejscu, z zastrzeżeniem, że muszę zrobić przez pierwszy rok na
tyle duże postępy, jeśli chodzi o dykcję i wymowę, że pozwolą mi
zostać.
Ciekawe, jak wiele lat później grono profesorskie poczuło się, kiedy Anthony Hopkins po obejrzeniu pana kreacji w „Białym” Kieślowskiego powiedział, że jest pan jednym z najlepszych aktorów na świecie.
– No cóż, kiedy tego wielkiego artystę sceny i ekranu
zapytano, czy zna jakichś polskich aktorów, wymienił mnie i w
niezwykle pochlebnych słowach wyrażał się o mojej pracy, co było i
wciąż jest jednym z największych zawodowych laurów, jakie
otrzymałem. Być docenionym przez takiego mistrza, to jest nagroda,
dla której warto ten zawód uprawiać.
Cały wywiad można przeczytać w październikowym numerze
"Kalejdoskopu"