– Starałem się ukazać całokształt polskiej literatury, jej różnorodność i bogactwo. Więc przetłumaczyłem trzystu autorów, wydałem około dwustu antologii – mówi KARL DEDECIUS, wybitny tłumacz, krytyk i badacz literatury pochodzący z Łodzi.
– Starałem się ukazać całokształt polskiej literatury, jej
różnorodność i bogactwo. Wprawdzie mogłem skupić się tylko na
poezji Różewicza, Herberta – byłoby pięknie, ale potem co? Puszcza,
pustynia. Więc przetłumaczyłem trzystu autorów, wydałem około
dwustu różnych antologii – mówi KARL DEDECIUS, wybitny tłumacz,
krytyk i badacz literatury pochodzący z Łodzi. Rozpoczęły się
obchody jego 95. urodzin.
Marta Skłodowska: – Na poświęconej panu wystawie w
Muzeum Miasta Łodzi są kartki z korektami tłumaczeń wierszy
największych polskich poetów, korespondencja z nimi i z innymi
ludźmi kultury, wspólne fotografie, pana ulubiony pulpit do pracy.
A jaki jest duchowy wymiar warsztatu tłumacza? Jakie cechy trzeba
mieć, żeby tłumaczyć?
Karl Dedecius: – Po pierwsze trzeba się
wyzbyć egoizmu. Jestem przekonany, że tłumaczyć jest trudniej niż
napisać własny wiersz. Gdy piszę wiersz, to mogę napisać, co chcę,
a tłumacząc, muszę pokonać wiele trudności – sformułować myśli i
formy innego człowieka we własnym języku, to znaczy przecierpieć
jego własne cierpienia. Poza tym wciąż zmienia się znaczenie słów.
To, co przedwczoraj w Polsce znaczyło jedno, dzisiaj znaczy co
innego. Dlatego tłumacz powinien dużo czytać, pogłębiać wiedzę,
obcować z językiem, z którego tłumaczy, znać kraj, z którego
pochodzą jego autorzy.
Ważny dla pana św. Hieronim na obrazach największych
malarzy przedstawiany jest najczęściej przy pracy, w swoim
„warsztacie” – celi uczonego. Jak wygląda pana
„cela”?
– Oprócz słowników i maszyny do pisania w skład mojego
warsztatu wchodzą rzeczy, które z pozoru nie mają nic wspólnego z
pracą tłumacza, niemniej jednak sprawiają mi radość. Są to
fotografie, podarunki moich przyjaciół, bibliofilskie wydania
ważnych dla mnie książek. Klimat, w którym pracuję, był dla
mnie zawsze ważny, bo jak warsztat bez atmosfery, to rezultat pracy
będzie bez atmosfery. Więc od niego się zaczyna i o tym trzeba
pomyśleć już za młodu. Ja miałem taką możliwość dopiero w wieku 30
lat, bo 10 lat mojej biografii straciłem przez wojnę i
niewolę.
Na półce obok pana biurka stoi kilka teczek. Czy to
książki, nad którymi pan obecnie pracuje?
– Każda teczka to jest nowa książka. W tej chwili staram się
uporządkować teksty z czasów mojej młodości.
Zawsze pan podkreślał, że najbliżsi są panu poeci z
pana pokolenia. Jak wybierał pan tych, których
tłumaczył?
– Kierując się instynktem, gustem, wiedzą szkolną, ale te były
ograniczone. Szukałem kontaktów z historykami literatury,
polonistami, przedstawicielami kultury, wydawnictwami. Chciałem
dowiedzieć się, co czyta się w Polsce, co się w niej publikuje.
Najbardziej interesowała mnie twórczość moich rówieśników. Szybko
natrafiłem na teksty Wisławy Szymborskiej, Zbigniewa Herberta,
Tadeusza Różewicza czy Czesława Miłosza. Między innymi ich utwory
zostały opublikowane w mojej pierwszej antologii literatury
polskiej „Lekcja ciszy”. Miłosz i Szymborska dostali Nobla
dopiero 21 i 37 lat później.
W pracy tłumacza starałem się ukazać całokształt polskiej
literatury, jej różnorodność i bogactwo. Wprawdzie mogłem skupić
się tylko na poezji Różewicza, Herberta – byłoby pięknie, ale potem
co? Puszcza, pustynia. Więc przetłumaczyłem trzystu autorów,
wydałem około dwustu różnych antologii. Tą najważniejszą była
siedmiotomowa „Panorama literatury polskiej XX wieku”, obejmująca
teksty znanych i mniej znanych pisarzy – jest to przekrój piszącej
polskiej społeczności.
Łódź była miastem pana dzieciństwa, tłem pierwszych
spotkań z literaturą, miejscem współistnienia wielu kultur i
języków. Jednak po wojnie pan już tu nie
wrócił…
– Nieraz pytano mnie, dlaczego nie wracam do Polski, ale do
kogo miałem wrócić? Rodzice nie żyli, nawet nie wiem, gdzie
spoczywają – mojego ojca podobno pochowano gdzieś w rowie, ale w
jakich okolicznościach i kiedy, tego nikt mi nie powiedział. Bliska
rodzina wyjechała „w świat”. Przyjaciele rozproszyli się po innych
miastach, bo w Łodzi z różnych przyczyn zostać nie mogli. Po wojnie
miałem tylko jeden adres mojej narzeczonej, a ona pojechała do
Weimaru i tam na mnie czekała. No to i ja pojechałem za nią, i cóż…
wyszło mi to na dobre, i Polsce chyba też. Bo Polska z tego
korzysta, prawda?
Foto: Marta Skłodowska