Z wokalistką, autorką muzyki i słów oraz dwóch albumów, które zostały świetnie przyjęte przez odbiorców i szybko zyskały status Platynowej Płyty, rozmawiamy o publiczności, inspiracjach, życiu w trasie i odpoczynku.
Rozmowa z Melą Koteluk, wokalistką, autorką muzyki i słów.
Artystka wydała dwa albumy „Spadochron” (2012) i
„Migracje” (2014), które zostały znakomicie przyjęte przez
odbiorców i szybko zyskały status Platynowej Płyty. Mela Koteluk
pisze niebanalne, poetyckie i osobiste teksty, którym towarzyszy
oryginalna muzyka, będąca połączeniem brzmień elektronicznych i
akustycznych. Siłą tych kompozycji są łatwo rozpoznawalne, ale
nieoczywiste melodie, liryczny nastrój, trans i przestrzeń.
Rozmawiamy o wiernej publiczności, inspiracjach, życiu w trasie i
odpoczynku.
Bogdan Sobieszek: - To już drugi rok po premierze
„Migracji”. Bilety na koncerty w Warszawie, w Szczecinie wyprzedane
z wyprzedzeniem. To znaczy, że dorobiła się pani swojej wiernej
publiczności?
Mela Koteluk: - Nie jestem pewna, czy
„dorobić się swojej publiczności” jest adekwatnym określeniem, bo
kryją się pod nim znaczenia materialne, niepasujące do zaistniałej
sytuacji, to znaczy: relacji, jaka powstała między mną a
publicznością. Nie będzie przesadą, jeśli określę tę relację jako
emocjonalną, bo siłą rzeczy, muzyka niesie za sobą emocje. Na pewno
wyczuwam ten związek i cieszy mnie fakt, że ktoś przychodzi na
koncert drugi, trzeci raz. To jest też tak, że w muzyce ja i mój
zespół wyrażamy to, co jest w nas w danej chwili i to powoduje, że
dołączają do nas nowi słuchacze. Taki proces jest otwartą sprawą,
podoba mi się bardzo :)
Obserwując panią występującą na scenie, widzę wielkie
skupienie, czuję atmosferę osobistego zwierzenia. Co pani
przeżywa?
Taki występ bywa kosmicznym doświadczeniem, szczególnie wtedy,
kiedy się „nie myśli”. W zespole rozmawialiśmy o tym wielokrotnie,
że to czasem przybiera formę wyłączenia umysłu, czyli można
powiedzieć: medytacji. Teksty, które piszę, mają osobisty
charakter. Z drugiej strony, kiedy patrzę na nie z perspektywy
czasu, bywają abstrakcyjne, a to daje pole do przeżycia i
interpretacji osobom o kompletnie różnych doświadczeniach. Z mojego
punktu widzenia, na scenie podczas występu, wiele spraw „znika”: to
znaczy wiele emocji w jakiś czarodziejski sposób również ze mnie
schodzi. Krótko mówiąc, śpiewanie mi służy, lubię to.
Co stanowi punkt wyjścia dla pani tekstów? Raczej
wewnętrzne przeżycia niż obserwacja świata? O czym opowiada
najnowsza piosenka?
Mnie samej ciężko określić granicę między tym, co ze świata, a
co moje, więc się na to nie silę. W trakcie pisania tekstu nie
wiem, skąd słowa dokładnie idą. Mam podejrzenie, obserwując proces
pisania, który czasem dla mnie samej bywa zaskakujący, że są to
krótsze lub dłuższe momenty innego stanu świadomości, jakkolwiek to
filozoficznie, a może dziwnie zabrzmi. Nie mogę zdradzić, o czym
jest najnowszy tekst, bo do premiery kolejnej płyty jeszcze kawałek
drogi.
Jak rodzą się pomysły – od zadanego tematu, czy od
frazy, która pojawia się w głowie?
Najczęściej piszę tekst równo z melodią - mam to we krwi.
Wtedy piosenka jest spójna. Są słowa, zdania, tematy, które tak
długo kolebią się w głowie, aż ułożą się w jedną całość. A czasem
przychodzi coś, nie wiadomo skąd i - można powiedzieć - objawia mi
się. Nieregularna sprawa.
Jak powstaje muzyka, którą potem słyszymy na płycie
albo podczas koncertu? Pracujecie nad nią całym zespołem? To chyba
trudne do ogarnięcia?
Zawsze najpierw mam melodię, i najczęściej w zderzeniu z
gitarą Serka lub Krzysia, powstaje harmonia. To nie jest wcale
trudne, bo zazwyczaj pierwsze, intuicyjne podejście bywa trafione.
Wertepy oznaczają, że zaczynamy kombinować i odchodzimy od serca
piosenki, czyli jak dla mnie tego momentu, kiedy ona jest taka,
jaka ma być. Zdarzają się czasem piosenki, nad którymi pracujemy,
ale na jakimś etapie chowamy je.
Życie w trasie koncertowej i prowadzenie „firmy” Mela
Koteluk wymaga życiowej twardości. Jak to się łączy z emocjonalną
wrażliwością, kruchością pani twórczego i scenicznego
wizerunku?
Przede wszystkim jesteśmy zespołem, z pewnymi podzespołami.
Każdy wdraża swój talent i energię: instrumentem, światłem,
umiejętnościami technicznymi. Mam dość dynamiczny, trudny
charakter: potrafię być wojownicza, ale te intensywne działania
przypłacam poczuciem bezradności, bywa i tak. Ale są to,
paradoksalnie, twórcze momenty :)
Jak pani odpoczywa od show biznesu?
Zaznaczmy, że z show biznesem mam niewielką styczność :) To
się dzieje poza mną, poza moim zespołem. Dla nas numerem jeden jest
muzyka, dlatego tak koncentrujemy się na koncertowaniu, a po
trudach trasa trzeba się zregenerować. Wtedy rzeczywiście, albo
zakotwiczam się w domu, żeby u siebie „pomieszkać”, albo wyruszam w
podróż - bliżej, dalej. Ostatnio wybrałam się dalej i spędziłam
niemal trzy tygodnie w Indonezji z plecakiem.
Koncert w Łodzi promuje „Migracje”, ale może w
Wytwórni usłyszymy też nowe utwory?
W Łodzi gra się bardzo dobrze, cieszymy się na przyjazd i mamy
w zanadrzu materiał odświeżony aranżacyjnie. Poza tym
przygotowaliśmy, zainspirowaną moją podróżą, scenografię wizualną.
Na nowy materiał trzeba będzie jeszcze poczekać.
Rozmawiał: Bogdan Sobieszek
Skład zespołu Meli Koteluk:
Tomasz „Serek” Krawczyk - gitary
Krzysiek Łochowicz - gitary
Tomek Kasiukiewicz - instrumenty klawiszowe
Kornel Jasiński - gitara basowa
Robert Rasz - perkusja
Ola Chludek - chórki
MELA KOTELUK
Wytwórnia 13 lutego g. 20 (sobota)
18.30 Otwarcie Drzwi
20.00 Soniamiki - support
20.40 Mela Koteluk