Pisarz jest kłamcą, aktor jest kłamcą i widz również jest kłamcą - twierdzi tytułowy bohater sztuki Thomasa Bernharda Komediant, którą w Teatrze Jaracza wystawiła Agnieszka Olsten. Czy w tej sytuacji recenzent może nie być kłamcą?
Pisarz jest kłamcą, aktor jest kłamcą i widz również jest
kłamcą - twierdzi tytułowy bohater sztuki Thomasa Bernharda
Komediant, którą w Teatrze Jaracza
wystawiła Agnieszka Olsten. Czy w tej sytuacji recenzent może
powiedzieć o spektaklu prawdę? Czy raczej pokornie przyznać, że
jako pismak bez najmniejszego pojęcia przedstawia jedynie
swoją wersję, swoje racje i swoje kompleksy? Słynny paradoks kłamcy
mówi jednak, że przyznając się do kłamstwa (ja teraz/zawsze
kłamię), jednocześnie kłamiemy i mówimy prawdę. Nie da się
wypowiedzieć zdania na temat języka, w którym się to zdanie
wypowiada. Czy dotyczy to także języka teatru?
Grany przez Agnieszkę Kwietniewską słynny aktor Bruscon pyta w
jednym z monologów, jak może aktor przedstawiać króla, skoro nie
wie, co to takiego król. Jak może aktorka przedstawiać babę od
krów, jeśli nie wie, co to krowa? Idąc tym tropem, należałoby
stwierdzić, że w zasadzie aktor może grać tylko aktora, a reżyser
może robić jedynie spektakle o teatrze. I tak właśnie postępuje
Agnieszka Olsten, fundując nam dwugodzinną wizytę za kulisami
prowincjonalnego przedstawienia w gospodzie maleńkiego Utzbach.
Jesteśmy co prawda w teatrze, a nie w gospodzie, ale w dążeniu do
realizmu reżyserka jest naprawdę konsekwentna: chorą na kataraktę
córkę gospodarza gra gościnnie niewidoma Linda Rojewska, a
właściciela sali sam dyrektor Sebastian Majewski (całkiem dobrze).
Przed spektaklem widzowie są nawet częstowani plasterkami kiełbasy
(nie kiszki - jak wynikałoby z tekstu), a na widownię przechodzą,
zaglądając do garderoby aktorów. Ale im bardziej to wszystko jest
prawdziwe, tym bardziej jest sztuczne. Teatr jest paradoskem,
fascynującym swoją przewrotnością.
Lubię połamany rytm prozy Bernharda, te wszystkie powtórzenia
i zapętlenia. Coś w tym jest i to coś gościnnie występująca w
Jaraczu Agnieszka Kwietniewska potrafiła oddać, tworząc postać
znerwicowanego, chimerycznego kabotyna, rodzinnego tyrana
wsłuchanego w echa swojej sławy sprzed lat. Występ w Utzbach jest
poniżej jego godności, ale rosół z makaronem ktoś przecież musi
postawić. Z drugiej strony to ktoś zafascynowany teatrem, wręcz
uzależniony od sceny, narkoman, który potrzebuje coraz silniejszych
dawek, więc odgrywa swoje psychodramy wobec rodziny. Błędne koło
tej historii zamyka się, gdyż im bardziej Bruscon nienawidzi swojej
publiczności, tym gorszy ma z nią kontakt i tym bardziej trafia ze
swoją sztuką w próżnię. To z kolei jeszcze bardziej go frustruje.
Jeśli nie mamy w sobie piękna i na wskroś chory jest nasz duch
i tak ubodzy jesteśmy wewnętrznie. Wtedy sztuka staje się
czymś w rodzaju publicznej masturbacji. To trafna metafora, choć
jak dla mnie za dużo w tym spektaklu zbyt dosłownej erotyki. Na
szczęście członek komedianta okazuje się sztuczny, na szczęście
komediant była kobietą. W przeciwnym razie mogłyby być kłopoty z
graniem tego na scenie regionalnej w Sieradzu, w Utzbach, w domach
widzów... Lubię połamane sensy prozy Bernharda, a jednocześnie mam
wrażenie, że wystawianie go to w jakimś sensie pójście za pewną
modą. Jeśli weźmiemy pod lupę różne wątki Komedianta, to
konteksty austriackie (dziedzictwo faszyzmu) stają się w Polsce
mniej istotne, sceny z portretem Hitlera stają się niezrozumiałe,
zawieszone w próżni. A resztę mamy choćby w znakomitej powieści
Iksowie, którą György Spiró poświęcił
Bogusławskiemu (aż się prosi o adaptację). Albo
Komediantka Reymonta...
Dlaczego Bruscona zagrała kobieta? Myślę, że reżyserka nie
mogła sobie odmówić dość perfidnego żartu z patriarchalnych
poglądów głównego bohatera - pracować z kobietami w teatrze to
katastrofa. To przewrotne, gdy reżyserka każe aktorce
wygłaszać takie słowa. Poza tym teatr to udawanie,
przekraczanie ograniczeń, przebieranki, więc kobieta udająca
mężczyznę jakoś się tłumaczy. Początkowo w tytułową postać miała
się wcielić Barbara Marszałek - wywiad z nią jest nawet w
programie. Dlaczego więc oddała rolę (podobno nie ona jedna)?
Kwietniewska gra bardzo energetycznie, emocjonalnie. Gorzej radzi
sobie z interakcją z publicznością - zwraca się do widzów, ale gdy
ktoś podejmie grę, nie potrafi zareagować, improwizować. Jako
publiczność z Utzbach jesteśmy w sytuacji prowokowanych
prowincjuszy - niektórzy próbują to przełamać, wchodząc w rolę
mniej lub bardziej inteligentnych komentatorów. Kłamią jak
zawsze.
To nie jest teatr jednego aktora. Urszula Gryczewska (Pani
Bruscon) jest znakomita w improwizowanym monologu, w którym
posługuje się wymyślonym, egzotycznym językiem. Wszystko rozumiemy,
choć nic nie rozumiemy. Dorota Kiełkowicz (Żona Właściciela
Gospody) właściwie tylko chodzi po scenie (poza tym wita gości i
śpiewa piosenkę country), ale jej pojawianie się w różnych
kostiumach (np. w zakrwawionym od kiszek fartuchu) jest
przemyślanym kontrapunktem dla nerwowych poczynań głównych postaci.
Agnieszka Więdłocha (córka Bruscona) mimo zdominowania przez ojca
potrafi subtelnie zaznaczyć dystans wobec jego błazeństw. Majewski
jest trochę z innej bajki, ale wnosi w ten niepokojący, całkiem
dobry spektakl poczucie humoru (czasami trochę za łatwe, jak w
monologu powitalnym). Bo poza wszystkim to całkiem śmieszna rzecz,
gdy aktor za spektakl dostaje krąg żółtego sera (40 kg), a dyrektor
teatru/gospody próbuje nam go na stronie odsprzedać. A przecież
wiadomo, że miłośnicy teatru wolą mięso.