Dzień roboczy, godzina 16.00. Miasto zakorkowane jak jelito grube w ósmym dniu zatwardzenia.
Po kilku miesiącach drogowej rewolucji ostał nam się ino sznur
(samochodów), ciągnący się na Narutowicza od Zachodniej do placu
Dąbrowskiego. Wszystko stoi - samochody, autobusy, tramwaje i piesi
czekający na absurdalną w tych warunkach zmianę świateł. Ludzie
trąbią, przeklinają, gwałtownie zmieniają pasy. Chcę jak
najszybciej opuścić to piekło.
W złą godzinę pomyślałem: przydałaby się jakaś policja. Mówisz
- masz. Stali za skrzyżowaniem, które do połowy przeszedłem na
czerwonym. Przeszedłem, bo samochody też miały czerwone, a nawet
jakby miały zielone, to i tak w korku nie miałyby gdzie pojechać.
Potem grzecznie czekałem na wysepce na przejście drugiego pasa
ruchu. Ale i tak mnie sobie upatrzyli. Dwoje młodych z prewencji -
na oko po jakieś dwadzieścia lat. On nie oszczędza na karnetach na
siłownię, ona - na tipsach i lokówce. W sumie wyglądali jak para z
osiedlowej dyskoteki dla żartu przebrana w policyjne mundury.
No więc tłumaczenia - że ulica zakorkowana, że samochodom już
się zmieniło, więc pieszym też powinno, że się spieszę. Z drugiej
strony zero kontaktu. Jakbym rozmawiał z jakimiś zepsutymi
automatami. W kółko tylko niezastosowanie się do sygnalizatora
S5, niezastosowanie się do sygnalizatora S5, niezastosowanie się do sygnalizatora S5. Automat powinien
jeszcze mówić: wrzuć monety, wrzuć monety,
wrzuć monety, bo o to w gruncie rzeczy im chodziło.
Dostali zapewne polecenie, by bez tysiąca w mandatach nie wracać na
komendę.
Próbuję różnych technik negocjacyjnych: usiłuję przekupić ich
bananami, mówię coś o dzieciach w ich wieku, przypominam stan
wojenny. Nic to nie daje - mandat albo sąd. Wtedy klękam na środku
placu i proszę, by mnie skuli. Znowu zero reakcji. Mandatu nie
przyjmuję, więc przez krótkofalówkę wzywają radiowóz. Trzeba
przywieźć odpowiednie druczki. Przyjeżdża trzech, dowódca trochę
starszy, o twarzy i sposobie wysławiania się - trudno w to uwierzyć
- jeszcze mniej inteligentnym. Pisze i pisze, ale widzę, że te
literki to tak z trudem mu wychodzą, jak uczniowi z dysleksją w
czwartej klasie podstawówki. A może to nerwy dyktują mi
niesprawiedliwą ocenę? W każdym razie pytam, czy musi się tak
wygłupiać. Niestety, za to mi płacą. No właśnie -
niestety.
Wiem: uprawiam tu pieniactwo i daję upust rozżaleniu z powodu
mandatu. Ale - wyjdźmy poza jednostkowy przypadek - czy w warunkach
totalnego bajzlu na ulicy policja nie mogłaby się zająć kierowaniem
ruchem, karaniem parkujących w niedozwolonych miejscach albo
ogłoszeniami mafii o kredytach chwilówkach? Dlaczego woli
współpracować ręka w rękę ze ZDiT w celu wspólnego wyciągania
haraczu za wydostanie się ze Śródmieścia? My poblokujemy wszystko
remontami, ustawimy wszędzie dotykowe sygnalizatory zaprogramowane
tak, by włączać zielone w piątej minucie po przyciśnięciu, a wy
wyrobicie się z mandatami. Kasa pójdzie do urzędu wojewódzkiego,
który dofinansuje wam radiowozy, a nam kolejne remonty.
Państwo nie może celowo wystawiać na próbę uczciwości
obywateli. Niestety, takie orzeczenie dotyczy tylko posłanki
Sawickiej. W przypadku pionków zasady są inne. Można włączyć
sygnalizatory na zamkniętej dla ruchu ulicy (np. Kilińskiego na
północ od Narutowicza) i ustawić w krzakach policjantów z bloczkiem
mandatów. Pionek bije pionka na S5, nawet jeśli na szachownicy nie
ma takiego pola.
Piotr Grobliński