Po kilkumiesięcznej, ciężkiej chorobie w sobotę 24 października zmarł Zdzisław Jaskuła, poeta, reżyser teatralny, dyrektor Teatru Nowego w Łodzi. Michał B. Jagiełło poświęcił mu swój felieton...
Po kilkumiesięcznej, ciężkiej chorobie w sobotę 24
października zmarł Zdzisław Jaskuła, poeta, reżyser teatralny,
dyrektor Teatru Nowego w Łodzi. Uroczystości pogrzebowe odbyły
się 2 listopada na
Cmentarzu Komunalnym Doły.
Urodził się 27 grudnia 1951 roku w Łasku. Ukończył polonistykę
w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, gdzie trafił po usunięciu z
Uniwersytetu Łódzkiego za podpisanie protestu przeciw zmianom w
konstytucji PRL. Był związany z opozycją demokratyczną i
środowiskiem KOR-u, a jego mieszkanie przy ulicy Wschodniej przez
lata było opozycyjnym miejscem spotkań ludzi związanych z
kulturą.
Jako poeta debiutował na łamach miesięcznika "Poezja" w 1969
roku, a książkowo tomem Zbieg okoliczności w roku 1973.
Kolejne tomy poetyckie - Dwa poematy, Wieczór
autorski i Maszyna do pisania - są uznawane za ważne
osiągnięcia nurtu Nowej Fali. Razem z żoną Sławą Lisiecką tłumaczył
Nietzschego i niemieckojęzycznych poetów. Redagował dział poezji w
Tyglu Kultury, współpracował też z łódzkimi
Arteriami.
Od lat 90. swoje życie zawodowe związał z
teatrem. Kierował Teatrem Studyjnym i Teatrem Nowym w Łodzi,
reżyserował (m.in. Nie-Boska komedia i
Faust). W 2010 roku po wygraniu konkursu ponownie został
dyrektorem Teatru Nowego w Łodzi. Rozwijał tę scenę, stawiając na
nowatorskie, eksperymentalne inscenizacje, a także podkreślając na
związki teatru z literaturą. Był otwarty na współpracę i przyjazny
dla ludzi kultury. Takim zostanie przez nas zapamiętany.
Poniżej
zamieszczamy felieton Michała B. Jagiełły poświęcony Zdzisławowi
Jaskule...
Pustka po Zdzisławie
Zmarł Zdzisław Jaskuła. Nie mogę w to uwierzyć. Podobnego
uczucia doświadczałem na pogrzebie Jacka Bierezina, kiedy przyszło
mi być jednym z niosących trumnę.
Zdzisław był pierwszym prawdziwym poetą, jakiego w życiu
spotkałem. W 1976 r. Witek Sułkowski (też już nieżyjący – mój
Boże…) zaprowadził mnie do malowniczego mieszkania na ul.
Wschodniej. Z pościeli podniósł się równie malowniczy facet z
włosami do ramion i wielką brodą. W pierwszej chwili skojarzył mi
się z Rasputinem. Uśmiechnął się na powitanie. Jak na wielkiego
chudego jegomościa o złowieszczym wyglądzie był to uśmiech
rozbrajający i dziecięco słoneczny. Od razu przekwalifikowałem
nowego znajomego na Rumcajsa. Byłem przygotowany na rozmowę o
poezji, ale srodze się zawiodłem. Po prostu napiliśmy się wina
„Gellala” ze sklepu na dole, po które to wino zostałem wyprawiony.
Na wypadek, gdyby sąsiadom ze Wschodniej nie spodobał się mój
wygląd, miałem użyć na ulicy zaklęcia: „Od Zdzicha jestem”. Ulica
Wschodnia była dumna ze swojego poety.
Po kilku dniach Zdzisław zjawił się w mieszkaniu moich
rodziców (byli na urlopie i pomieszkiwaliśmy tam z żoną) w
towarzystwie nieznajomego człowieka. O drugiej w nocy. Nieznajomy
przywitał się wylewnie i poszedłem szykować zakąskę. Był to Jacek
Bierezin, drugi w moim życiu poeta i równie uśmiechnięty jak
Zdzisław. Obaj promienieli jakąś fajną energią. W ich towarzystwie
było lekko, wesoło i abstrakcyjnie. Efektem tej abstrakcyjności był
pomysł na operę „Gucwa”, nawiązującą tytułem do takich dzieł jak
„Halka”, „Tosca” czy „Aida”. Tematem była nieszczęśliwa miłość
młodego Plenuma, syna partyjnego prominenta, do dziewczęcia z
opozycji imieniem Gucwa. Co młodszym Czytelnikom przypomnę, że
Gucwa był za PRL marszałkiem Sejmu. Planowaliśmy arię Pierwszego
Sekretarza, balet ormowców, chór aktywu młodzieżowego… W pewnym
sensie coś z tych rozmów wyszło – Zdzisław jako dyrektor Teatru
Nowego wystawił czeską sztukę socrealistyczną „Brygada szlifierza
Karhana”.
Szczególnie upamiętnił mi się Zdzisław z imprez u Witka
Sułkowskiego. Do ciasnego mieszkania przy ul. Strykowskiej
przychodziły dziesiątki osób. W papierosowo-alkoholowej atmosferze
rozkwitało łódzkie podziemie i rodził się legendarny „Puls”. Tłok
był potworny, ludzie stali ściśnięci jak w autobusie. Co pewien
czas rozchodziła się wieść, że przyszła milicja, ale nie dała rady
wcisnąć się do korytarza… I w tym to rejwachu między gośćmi
przeciskał się mokry Zdzisław owinięty ręcznikiem – brał u Witka
kąpiele.
Ostatni raz widzieliśmy się na premierze „Akimudów” Wiktora
Jerofiejewa w Nowym rok temu. I znów napiliśmy się
wina.
Prawdziwi poeci tym różnią się od nieprawdziwych, że nie smęcą
o bólu istnienia. Są istotami wesołymi i pełnymi radości życia. A
kiedy odchodzą z życia, pozostaje po nich ta wesołość i radość. Są
jak ów dzień z wiersza Baczyńskiego, który jest „żyłką słoneczną na
ścianie”. Zdzisławie – gdziekolwiek jesteś z Jackiem i
Witkiem, rozjaśnij sobą to miejsce! I zostawcie do przyszłego
spotkania jedną butelkę „Gellali”…
Michał B. Jagiełło