Wyrastam z naiwnej wiary w to, że aktorstwo to coś więcej niż tylko
zawód. Wbrew pozorom nie jest to bolesna konstatacja. Bardzo dobrze się z
tym czuję, że nie jestem
tylko pionkiem w grze – mówi KAMIL MAĆKOWIAK
Wyrastam z naiwnej wiary w to, że aktorstwo to coś więcej niż tylko
zawód. Wbrew pozorom nie jest to bolesna konstatacja. Bardzo dobrze
się z tym czuję, że jestem 34-letnim facetem, któremu skoczył
testosteron z tego powodu, że ma mały statek (fundację), którym
dowodzi, a nie jest tylko pionkiem w grze – mówi KAMIL MAĆKOWIAK,
którego monodram pt. „Amok” będzie miał premierę 29 listopada.Justyna Muszyńska-Szkodzik: – Minął rok od momentu, gdy pożegnał się pan z Teatrem im. Jaracza…
Kamil Maćkowiak: – Po odejściu z teatru
zweryfikowałem ocenę samego siebie. Zaczęło się od tego, że
przestałem siebie lubić jako aktora Teatru Jaracza, byłem zbyt
roszczeniowy, sfrustrowany. Okazało się, że nie jest to kwestia
mojego charakteru, tylko miejsca pracy. Gdy zacząłem pracować na
swoim, piszę siebie od początku. Teraz zupełnie inaczej odbieram
wszystko to, co irytowało mnie w teatrze repertuarowym, np. że coś
jest niezrobione, choć 15 osób za to odpowiada. Gdy trzeba w
fundacji coś zrobić, po prostu to robię. Bardzo zmieniła się moja
optyka. Poprawiła mi się samoocena.
Nie żałował pan odejścia…
– Nawet przez mikrosekundę nie żałowałem odejścia z Jaracza, a
jedynie tego, że nie zdecydowałem się na to dwa lata wcześniej. Ten
etap jest już zamknięty, wszystkie żale zostały przepracowane. Od
ponad roku zajmuję się czymś zupełnie nowym, co budzi inne wyzwania
i lęki.
Premiera „Amoku” jest takim wyzwaniem?
– Tak, zdecydowanie. Przygotowuję premierę w Łodzi i
jednocześnie gram w Warszawie. W Teatrze Polonia występuję w
premierowej sztuce „Kolacja kanibali” w reżyserii Borysa Lankosza i
gram swojego „Niżyńskiego” w Teatrze Polskim. Wszystko dzieje się
trochę na wariackich papierach. Moja fundacja ma pełne ręce roboty,
bo realizuje wiele projektów na raz, m.in. cykl szkoleń dla
organizacji pozarządowych.
Monodram „Amok” powstaje na bazie autobiografii Jamesa Freya „Milion małych kawałków”, która opowiada o wychodzeniu z narkomanii i alkoholizmu. Łatwo było przełożyć książkę na język teatru?
– To była moja działka, bo jestem autorem scenariusza.
Borykałem się z wieloma problemami technicznymi, np. jak w
monodramie zagrać dialog, który jest mocno wpisany w prozę Freya.
Udało mi się to osiągnąć dzięki scenografii, którą stanowią komiksy
narysowane przez Piotra Chrzanowskiego specjalnie do spektaklu.
Ogłosiliśmy konkurs na tego typu scenografię. Będę rozmawiał na
scenie z komiksowymi postaciami, wyświetlanymi w formie
multimedialnych animacji. To będzie ciekawa oprawa kolejnego
mrocznego tematu, który chcę pokazać.
Interesują pana tylko mroczne rewiry?
– Wszystkie mroczne rewiry są mi bliskie, chyba mam taką
konstrukcję psychiczną. Jednak zdecydowanie wolę przeżywać te
problemy na scenie niż w życiu. Jest to dla mnie wentyl
bezpieczeństwa – mogę zagrać chorobę psychiczną czy uzależnienie od
alkoholu, a nie muszę wchodzić w te stany naprawdę. Nie trzeba
pewnych rzeczy przejść, żeby je zagrać i być wiarygodnym na scenie.
To kwestia empatii i rozbuchania wyobraźni. Nie ukrywam, że jeśli
biorę się za projekty autorskie, to lubię pogrzebać w mrokach
ludzkiej duszy, bo jest to dla mnie bardziej fascynujące niż praca
nad czymś lekkim. Chociaż gram też lżejszy repertuar. Zapraszam w
sylwestra na „Ławeczkę” – zabawną sztukę, którą robimy z Ewą
Audykowską-Wiśniewską.
Uzależnienia, choroby psychiczne, problemy z tożsamością i innością… Wierzy pan, że teatr może pomóc człowiekowi w tych sprawach?
– Wierzę, że teatr może uświadomić, dotknąć trudnych obszarów
w nas. Nie jestem zwolennikiem teatru intelektualnego. To nie jest
moja bajka. To, czego oczekuję i sam chcę dać widzom, to emocje.
Potrzebuję teatru emocji. Sam jestem po sześciu latach terapii i
nie wierzę, że coś może nas samoistnie zmienić. Spektakl raczej
może nas uświadomić, rozpocząć proces zmian.
Walczył pan z opiniami, że „Diva show” to spektakl autobiograficzny. Czy ludzie uwierzyli, że Maćkowiak jest obsesyjnym fanem Tiny Turner z depresją i zaburzeniami osobowości borderline?
– Zaskoczyło mnie, że publiczność od razu tak jednostronnie
odbierała ten monodram i identyfikowała mnie z bohaterem „Divy”.
Zdarzały się takie spektakle, podczas których ludzie mówili do
mnie: „Panie Kamilu, powinien pan iść do psychologa, pomóc sobie,
szkoda pana”. Ludzie bardzo łatwo przekraczali teatralne granice.
Najpierw mnie to martwiło, ale później doszedłem do wniosku, że
jest to właśnie fenomen tego monodramu. Wystarczyło, że na początku
spektaklu zrobiłem jedną aluzję do siebie, wyświetliłem jedną
projekcję ze swojego dzieciństwa i to już widzom wystarczyło. A
przecież „Diva” nie jest o mnie, nic mnie z granym bohaterem nie
łączy. Jestem w miarę spełnionym człowiekiem, mam dosyć poukładane
życie osobiste, nie chciałem być nigdy kobietą, tym bardziej Tiną
Turner, nie mam tego typu fantazji. Zaskoczyło mnie nawet, że w
jednej recenzji krytyk doszukiwał się elementów autobiografii tak
dalece, że dziwiło go, że na scenie nie było nic o odejściu z
Teatru Jaracza.
Mówił pan, że „Diva będzie przytulała wszystkie kompleksy i odmienności, które są w człowieku. To jest hymn dla wszystkiego, co jest w nas kalekie”. Udało się?
– W pewnym stopniu tak, bo jest to stand-up, na który
publiczność bardzo żywiołowo reaguje – ludzie wchodzą na scenę,
rozmawiają z bohaterem. Otwierają się, pod koniec premiery nawet
zaczęli mnie przytulać. Wiem też z reakcji na Facebooku, że wiele
osób potrzebowało takiego tematu i wiele odnalazło się w tym stanie
zaburzeń osobowości borderline. Zrealizowałem swoje marzenie, bo
zawsze chciałem przekraczać granice relacji scena-widownia, wejść w
interakcję z publicznością.
Powiedział pan też: „zrozumiałem, że praca powinna być jednym z elementów, a nie całym życiem. Nie robię sobie teraz na scenie autoterapii...”.
– Na pewno nie jest to autoterapia w znaczeniu dosłownym. Może
autoterapeutyczne jest tylko podejmowanie pewnych tematów, ale
niemożliwe jest przerobienie ich na scenie. Dopiero po czasie
okazuje się, że niektóre spektakle mi pomogły, przez granie pewnych
ról coś się we mnie zmieniło. Niedobrze by było, gdybym dobierał
sobie role według takiego autoterapeutycznego klucza. Z pokorą też
nauczyłem się przyjmować, że jestem maszynką do zagrania spektaklu
i muszę zrealizować na scenie pomysły reżysera. Teraz przyszedł
czas na równowagę – robię swój monodram i gram w Teatrze Polskim
oraz u Krystyny Jandy.
Jest pan mistrzem monodramu – najpierw „Niżyński”, później „Diva show”, teraz „Amok” – lubi pan być sam na scenie?
– Dobrze mi jest na scenie samemu, to jest dla mnie wyzwanie.
Lubię realizować swoje autorskie pomysły, ale tak naprawdę robię
monodramy, bo nie stać mnie na zrobienie większej sztuki. Ambicje
prezesa fundacji sięgają dalej, ale na to trzeba mieć pieniądze.
Nie znajdę reżysera innego niż Maćkowiak, który zrealizuje spektakl
za darmo i jeszcze w nim sam zagra. Chciałbym robić spektakle
„większe”, wieloobsadowe, ale obecnie nie stać nas na to, a
dofinansowania, dzięki którym egzystujemy, nie pozwalają jednak na
takie przedsięwzięcia.
Wyjechał pan z kultowym „Niżyńskim” do Warszawy. Czy spektakl zmienił się w stolicy?
– „Niżyński” bardzo się zmienił w każdym aspekcie, począwszy
od scenografii. Oczywiście zmieniła się też moja rola, wchodzę w
postać coraz głębiej, gram jeszcze bardziej ekstremalnie i czekam
momentu, aż dojdę do granicy wytrzymałości widza i mojej. Poza tym
nigdy „Niżyński” nie był tak zabawny, jak teraz. Na scenie staram
się akcentować wszystkie komiczne momenty, które zdarzają się mojej
postaci, a wcześniej bazowałem tylko na traumie choroby
psychicznej. W Teatrze Polskim walczę o widza. Jestem tam
anonimowy, a w Łodzi miałem wrażenie, że publiczność przychodziła
tylko na mnie. Jest to ciekawe doświadczenie, zwłaszcza że
otrzymałem bardzo dobre recenzje, a po przedstawieniach miałem
owacje na stojąco.
Czym jest dla pana aktorstwo?
– Teraz już jest pracą. Wyrastam z naiwnej wiary w to, że
aktorstwo to coś więcej niż tylko zawód. Wbrew pozorom nie jest to
bolesna konstatacja. Bardzo dobrze się z tym czuję, że jestem
34-letnim facetem, któremu skoczył testosteron z tego powodu, że ma
mały statek (fundację), którym dowodzi, a nie jest tylko pionkiem w
grze. Cieszę się, że idę w trochę innym kierunku, tzn. jeszcze
gram, ale nie wyobrażam sobie siebie w wieku 50, 60 lat jako
wyłącznie aktora, który czeka na role. Ten zawód za bardzo bazuje
na emocjach, weryfikowaniu samooceny poprzez publiczność, reżysera,
dyrektora teatru. W zawodach nieartystycznych tego nie ma. Nie
odpowiada mi ciągła walka o potwierdzenie własnej wartości. Chcę ją
zbudować i o nią dbać, a nie ciągle poddawać próbie.
To znaczy, że przyjdzie czas, że nie zobaczymy pana w teatrze?
– Mam apetyt na przekraczanie granic tego zawodu. Chciałbym
coraz bardziej zarządzać fundacją, a nie tylko występować na
scenie. W Warszawie nawet zaproponowano mi etat w teatrze, ale na
razie odmówiłem. Chcę zająć się fundacją.
Działacie już od czterech lat. Chcecie stworzyć nową scenę teatralną w Łodzi…
– Dostaliśmy nawet propozycję konkretnej siedziby dla teatru.
Myślę jednak, że na to jeszcze za wcześnie. Chcę się przyjrzeć
rynkowi, nauczyć się dobrze prowadzić taką instytucję w atrakcyjnym
dla mnie, ale trudnym dla kultury mieście, bez stałego
dofinansowania. Przez ostatnie dwa lata pozbyłem się naiwności,
jestem bardziej sceptyczny i mądrzejszy o pewne doświadczenia.
Szczerze mówiąc, trochę przeraża mnie tempo, w jakim rozwija się
fundacja. Uczę się menedżerowania, nowego miękkiego stylu
zarządzania, bo wydaje mi się, że jestem zbyt szorstkim
szefem.