Dzięki Festiwalowi Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych łódzka publiczność miała okazję dokładniej zapoznać się z twórczością Krzysztofa Warlikowskiego.
Dzięki Festiwalowi Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych łódzka
publiczność miała okazję dokładniej zapoznać się z twórczością
Krzysztofa Warlikowskiego, jednego z
najważniejszych (a może najważniejszego) twórców polskiego teatru
ostatnich lat. Pierwsze dni XXII edycji imprezy poświęcone były
twórcy (A)pollonii i Francuzów, a jego dzieło
zostało pokazane w różnych aspektach. Spektakl na żywo
(Francuzi), projekcja innego spektaklu (Krum),
dyskusja międzynarodowego grona krytyków, wystawa, koncert muzyki
Pawła Mykietyna (kompozytora związanego od lat z Warlikowskim) czy
wreszcie znajdujące się w programie festiwalu przedstawienie
Michała Borczucha, reżysera wystawiającego w prowadzonym przez
Warlikowskiego Nowym Teatrze - wszystko to wzajemnie się
uzupełniało i dopełniało. Dodatkową atrakcją była dla mnie
możliwość obserwowania Warlikowskiego, na przykład gdy
przysłuchiwał się z widowni dyskusji na temat swoich osiągnięć,
pociągając co chwila monstrualnej grubości e-papierosa. Strój,
gesty, mimika, nerwowe zacieranie rąk - w tym człowieku tkwi jakaś
tajemnica. Czy potrafimy ją wyczytać z jego spektakli? Czy potrafią
nam ją wyjaśnić specjaliści?
Dyskusja o Warlikowskim została zatytułowana Teatr, który
szuka imienia. A więc nienazwany jeszcze, nowy w jakimś sensie
teatr, a może formuła sztuki wychodząca już poza teatr. Dyskutowali
o tym Renate Klett, Georges Banu, Christian Longchamp i Łukasz
Drewniak. Spotkanie prowadził Piotr Gruszczyński, dramaturg
Warlikowskiego, który zadał gościom trzy pytania:o pierwszy kontakt
z teatrem Warlikowskiego i pierwsze wrażenia, o język tego teatru,
wreszcie o recepcję w miejscu (środowisku), z którego dany krytyk
pochodzi. Międzynarodowe sławy pokazały klasę, nie tylko ciekawie
odpowiadając, ale i z uśmiechem reagując na problemy techniczne z
tłumaczeniem. Szczegółowy zapis debaty znajduje się http://powszechny.pl/pl/teatrr-ktory-szuka-imienia/.
Nie ma więc sensu szczegółowo omawiać poszczególnych głosów,
ale warto może zwrócić uwagę na odpowiedzi dotyczące specyfiki
twórczości Warlikowskiego. Głęboka melancholia, samotność i rozpacz
ciała wystawionego na ogląd patrzących przez przezroczyste ściany,
dialog z publicznością, radykalizm poczynań i wściekłość
napędzająca akcję, wreszcie stale powtarzające się rekwizyty
(lustro, stół, łóżko, przezroczysta klatka) - o tym wszystkim
mówili krytycy. Podkreślali też rolę scenografii Małgorzaty
Szczęśniak i (coraz większe) znaczenie tańca i muzyki w spektaklach
reżysera. Mało jednak zwracano uwagę na przestrzeń sceniczną.
Owszem, Łukasz Drewniak wspomniał o przeskalowanych elementach
scenografii, o ciągnącym się w nieskończoność kontuarze baru z
Francuzów, o średniowiecznych mansjonach, ale mnie
zabrakło trochę refleksji nad przestrzenią sceny.
Dwa poprzednio pokazywane na Festiwalu spektakle
Warlikowskiego oglądaliśmy w "Wytwórni" - nie tylko ze względu na
dużą widownię, ale i możliwość zbudowania bardzo szerokiej sceny.
Podobną możliwość daje hala maszyn EC1 (znacznie gorsza
akustycznie) - zwłaszcza gdy widownię ustawi się pod dłuższą ze
ścian. Warlikowski lubi takie przestrzenie: sterylne, ogromne,
niepozwalające ogarnąć się jednym spojrzeniem, w których widz
zmuszony jest do aktywności w śledzeniu symultanicznie
rozgrywających się epizodów. W takiej przestrzeni mogą jeździć
przezroczyste boxy z aktorami, taka przestrzeń może sama w sobie
nieść znaczenia metaforyczne - być przestrzenią do
zagospodarowania, kosmosem.
W tym kontekście warto zwrócić uwagę na miejsce, w którym
pokazano wystawę Warlikowski. Przestrzenie humanizmu.
Monopolis, czyli postindustrialne wnętrze dawnej fabryki alkoholi
to dla łódzkiej publiczności powrót do imprez sprzed kilku czy
kilkunastu lat - kiedy festiwale sztuki odbywały się w upadłych
fabrykach. Na Tymienieckiego, na Łąkowej, w Manufakturze, AHAE czy
Fabrystrefie dawno już po remontach i rewitalizacji, miłośnikom
przemysłowych ruin pozostała WiMa i Monopolis. I może właśnie samo
miejsce, a nie pokazane na wystawie eksponaty (trochę zdjęć, biała
suknia ślubna, monitory z zapętlonymi fragmentami spektakli) mówi
coś o tytułowych "przestrzeniach humanizmu". Pusta hala fabryczna
jak hala kościoła. Świeckiego, humanistycznego, teatralnego. Na
jednym z filmów Cielecka i Poniedziałek jako bohaterowie jednego z
przedstawień odpowiadają równolegle na te same pytania dotyczące
życia i związku. Wierzysz w Boga? Nie. A w miłość? Tak.
Chciałoby się dopytać: wierzysz w teatr?
Nowa siedziba Nowego Teatru mieści się w zabytkowej hali
warsztatowej, wielkim garażu należącym kiedyś do MPO. Na otwarcie
oczywiście Francuzi, tak jak dwa tygodnie wcześniej na
otwarcie Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych. Spektakl o
schyłku wciąż coś otwiera. Jeżeli z dzieła Prousta wyczytujemy
jakąś aktualność, to wnioski nie są optymistyczne. Piękna, choć
dekadencka epoka skończy się tak jak sto lat temu? Dla tej
interpretacji kluczowy jest monolog wypowiadany znad talerza przez
ubranego w mundur Roberta de Saint-Loup (Maciej Stuhr). Wielkie
oskarżenie Europejczyków, którzy trwonią dorobek swojej
cywilizacji. Niestety, w Łodzi Stuhr nie miał najlepszego dnia -
mylił się w tekście, nie był przekonujący. Reszta zespołu była
znakomita, szczególnie Marek Kalita, Bartosz Gelner, Magdalena
Popławska, Ewa Dałkowska, do tego Poniedziałek i Cielecka na swoim
normalnym poziomie. Może w tym tkwi sekret Warlikowskiego?
Zatrudnić najlepszych aktorów, najlepszego kompozytora, najlepszą
scenograf (podobno nie tak trudno być trenerem Barcelony). Tylko
jak sprawić, by wszyscy najlepsi chcieli z tobą pracować?
Warlikowski nie dba o wygodę publiczności. W sensie dosłownym
- pięć godzin to dla wielu widzów męka. Być może właśnie po to
rozciąga w nieskończoność niektóre sceny, nie spieszy się z
opowiadaniem, pozwala w środku sztuki zagrać wiolonczeliście cały
utwór. Niech będzie niewygodnie, niech ten teatr trochę uwiera,
niepokoi. Tak jak niepokoi fizyczność demonicznie
ucharakteryzowanego tancerza, którego ekspresja mówi coś, o czym
trudno byłoby opowiedzieć słowami. Za dużo tej obleśnej gimnastyki
- chce się zakrzyknąć w pierwszym odruchu, ale te obrazy gdzieś się
odkładają i trudno o nich zapomnieć. Ten teatr otwiera coś w widzu
otwiera. Pokazuje też, jak można dziś czytać klasykę.
I jeszcze jedna uwaga: program do Francuzów ma 120 stron,
zawiera wcześniej niepublikowane eseje Joanny
Tokarskiej-Bakir, Pawła Śpiewaka, Piotra Gruszczyńskiego, obszerny
wywiad z reżyserem, tekst Waltera Benjamina o Prouście, szczegółową
charakterystykę postaci. Dlaczego w łódzkich teatrach nie ma takich
programów? Odpowiedź jest prosta - to byłoby za drogie: za drogie w
produkcji i za drogie dla ewentualnego nabywcy (25 zł to może w
Łodzi kosztować bilet, ale nie program). Z drugiej strony to tylko
5 euro. Jak na standardy europejskie - niewiele.
Nowy Teatr pokazał też na Festiwalu Apokalipsę w reżyserii
Michała Borczucha. Podobna estetyka i podobny temat, w dużej części
podobna obsada, zamiast Francuzów Włosi (Pasolini i Fallaci),
męskie ciała w pełnej krasie. A jednak to już nie było to. Mniej
precyzyjna konstrukcja, scenografia, o której po tygodniu się nie
pamięta. Chyba rację miał Łukasz Drewniak, twierdząc w dyskusji, że
młodzi reżyserzy muszą się przeciw Warlikowskiemu zbuntować. Na
razie nie widać chętnych, a byłoby to z korzyścią i dla nich, i dla
niego, i dla publiczności. Na razie Warlikowski pozostaje
niedościgłym wzorem. Oby nie wyhodował sobie grupy
naśladowców.
Hasło tegorocznego festiwalu brzmi Artysta i jego
ograniczenia. Ciekawy problem: co jest ograniczeniem dla
Krzysztofa Warlikowskiego? Może sukces? Czy mógłby teraz pozwolić
sobie na nieudane przedstawienie?