Klara Kochańska za swój dyplomowy film otrzymała brązową statuetkę studenckiego Oscara. – To nie jest kino moralnego niepokoju – mówi o „Lokatorkach”, komentując opinię, że czuć w nich „klimat Kieślowskiego”. – Ale etyczną rozkminkę można tam znaleźć.
Klara Kochańska za swój dyplomowy film otrzymała brązową
statuetkę studenckiego Oscara. – To nie jest kino moralnego
niepokoju – mówi o „Lokatorkach”, komentując opinię, że czuć w
nich „klimat Kieślowskiego”. – Ale etyczną rozkminkę można tam
znaleźć – dodaje. Klara przyznaje się raczej do inspiracji filmami
Polańskiego. I rzeczywiście, jej dyplom w podobny sposób opowiada o
ludziach w opresyjnej sytuacji na niewielkiej przestrzeni – z nieco
cynicznym dystansem, ironią i czarnym humorem.
Ta półgodzinna fabuła opowiada historię Justyny, samotnie
żyjącej trzydziestoparolatki (Julia Kijowska), która na aukcji
komorniczej kupiła upragnione mieszkanie. Gdy bohaterka chce się
wprowadzić, okazuje się, że poprzednia lokatorka się nie wyniosła.
Marzenia o własnym kącie zamieniają się w koszmar. Justyna ze
swoimi rzeczami w kartonach ląduje osaczona w ciasnym pokoju,
dzieląc mieszkanie z dziwną kobietą (Beata Fudalej), jej
upośledzoną umysłowo córką (Diana Zamojska) i kotem. Sytuacja
absurdalna – nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać. Nam śmiech
więźnie w gardle, bo trudno zapomnieć, jak często w podobną
groteskę zamienia się prawdziwe życie.
Klara Kochańska po mistrzowsku rozgrywa relacje między
oponentkami – obydwie są postaciami niejednoznacznymi, obie mają
swoje racje, poczucie krzywdy, obydwie cierpią, szamoczą się,
postawione w sytuacji bez wyjścia. Reżyserka, mnożąc tragikomiczne
zderzenia, operując obrazem potęgującym odczucie ciasnoty i
natrętnym dźwiękiem (jęki upośledzonej, przedwojenny szlagier o
miłości), buduje atmosferę przytłoczenia, zaszczucia, szalonego
transu. Jednocześnie wszystko jest podszyte ironią, jakby
śmiech był dla widza jedyną obroną przed tym absurdem, który (także
dzięki świetnej grze aktorskiej) w szerszym planie zyskuje wymiar
metafory stosunków międzyludzkich, empatii, egoizmu, dążenia do
szczęścia i rozmaitych wyobrażeń na temat tego
szczęścia.
Podczas spotkania z widzami tłumnie przybyłymi na pokaz
„Lokatorek” w Muzeum Kinematografii Klara Kochańska mówiła o swoim
filmie dyplomowym, pobycie w Los Angeles, o kolejnych projektach i
wrażeniach po zderzeniu z realiami przemysłu filmowego w
Polsce:
Kasper Bajon przyszedł do mnie z pomysłem scenariusza opartym
na prawdziwej historii. Już wtedy wiedziałam, że to się będzie
dobrze pisało, że się dobrze rozwinie, że ma potencjał
metaforyczny, że to interesujący i aktualny temat
polityczno-społeczny.
Cały pion produkcyjno-kreatywny pracujący przy „Lokatorkach”
to same kobiety (Zuzanna Pyda – zdjęcia, Anna Marzęda –
scenografia, Patrycja Fitzet – kostiumy, Anna Małgorzata Kasińska –
kierownictwo produkcji), łącznie z aktorkami w głównych rolach. To
nie było moje założenie. Tak wyszło, że stworzyłyśmy babiniec. Aż
dziwnie to wyglądało, gdy spotykałyśmy się, żeby porozmawiać o
filmie, ale dobrze nam się pracowało – wszystkie są zdolne i
komunikatywne.
Obsada
Bardzo chciałam pracować z Julią Kijowską, bo uważam, że to
jest najzdolniejsza aktorka swojego pokolenia, ale nie wykorzystana
w filmach o potencjale surrealistyczno-komicznym. Obsadzana jest
zwykle w rolach psychologicznych. Całe szczęście, że scenariusz jej
się bardzo spodobał.
Do roli matki długo szukałam odpowiedniej osoby. Chodziło o
specyficzną dwulicowość tej postaci, niejednoznaczność. Nie
chciałam, żeby była ofiarą, taką typową kobietą z nizin
społecznych, która cierpi przez swój los. Ani też, żeby była
przebiegłą, mroczną postacią. Beata Fudalej już przez swoją
fizjonomię jest dwojaka, mieni się. Bałam się jednak, bo ona bardzo
mało gra w filmach, jest bardzo wymagająca w stosunku do młodych
ludzi, pracuje w krakowskiej szkole teatralnej i podobno zderzenie
z nią może być brutalne. Całe szczęście nic strasznego się stało,
wręcz przeciwnie.
Dianę Zamojską do roli córki wyłoniłam w castingu. Wcześniej
zastanawiałam się, czy nie wziąć osoby, która jest upośledzona, ale
uznałam, że to będzie za duży koszt. To jest rola trzecioplanowa, a
dla takiej osoby byłaby zbyt dużym wyzwaniem pod względem również
emocjonalnym. Diana skończyła Warszawską Akademię Teatralną i
wykazała dużo własnej inicjatywy, żeby do tej roli się przygotować.
Na próby przynosiła dużo własnego doświadczenia, o które sama się
postarała.
Festiwale
Prosto z postprodukcji wysłałam ten film na Warszawski
Festiwal Filmowy, gdzie zawsze ponosiłam klęskę. Mieliśmy
szczęście, że międzynarodowe jury dało nam Grand Prix. To pomogło.
Szkoła ma bardzo dużo swoich filmów, więc inwestuje w te tytuły,
które już coś zdobyły, czeka na pierwszą nagrodę. Wtedy robi
plakaty promocje i zaczyna film wysyłać na festiwale. Po
warszawskim festiwalu szkoła dużo zainwestowała w „Lokatorki”.
Krakowska Fundacja Filmowa, która promuje polskie filmy za granicą,
też wzięła ten film. Tak się zaczęła jego podróż po świecie. Szkoła
nas wysłała i do Chin, gdzie w Hongkongu zdobyliśmy dwie nagrody, i
do Karlowych Warów. Krzysztof Brzezowski (szef promocji Szkoły
Filmowej w Łodzi) zdecydował, żeby „Lokatorki” wysłać na studenckie
Oscary, o których wcześniej nawet nie słyszałam. I wyszła z tego
straszna afera.
Żaden festiwal nie przyniósł takiego rozgłosu temu filmowi, a
tu nagle telefony się urywają, wywiady, prasa. To dla mnie pierwsze
takie doświadczenie, zastanawiałam się jak się zachować. Czy mam z
tego korzystać? Uznałam, że jest okazja, żeby poopowiadać o moich
przyszłych projektach. To był taki moment, że dostałam głos,
zaczęto mnie traktować poważnie, a jeszcze przed chwilą byłam tylko
studentką i nikogo nie interesowałam. Tym bardziej że tą samą ekipą
planujemy dalej pracować i w lipcu skończyliśmy zdjęcia do fabuły –
zupełnie niezależnego projektu za zero kasy. Wykorzystałam ten cały
szum, żeby racjonalnie o tym mówić.
Los Angeles
Pobyt w Stanach był niesamowity. Splendor na studenckiej gali
jest tylko troszkę mniejszy niż na głównych Oscarach. Niełatwo
odnajduję się w takich sytuacjach. Były: galowy strój, ścianka i
wywiady, i nagle trzeba było się ze wszystkimi przyjaźnić i
sprzedawać swoje nowe pomysły, ale całe szczęście można też było
pojechać na surfing.
Organizatorzy wozili laureatów – młodych filmowców – po
różnych domach produkcyjnych w Hollywood. Myślę, że to miało
większe znaczenie dla Amerykanów. Ja nie mam szans, żeby tam przez
lata budować karierę. Musiałabym raczej dostarczyć im gotowy
produkt, który mógłby ich zainteresować, ale co dalej – nie wiem.
Spotkałam się z wiceprezeską dużej wytwórni, której logo widujemy w
czołówkach amerykańskich filmów. Przedstawiłam jakieś swoje
pomysły, jeden jej się nawet spodobał. Może coś z tego będzie, a
może nie.
Widzowie
Największa różnica w odbiorze „Lokatorek” jest pomiędzy Polską
a innymi krajami. Publiczność międzynarodowa często śmieje się na
tym filmie i ja też chciałam, żeby to, co jest tam trudne było
również ironiczne, trochę cyniczne. Z przyjęciem tego polska
publiczność ma kłopot. Nasz widz często porównuje film z
rzeczywistością, zadając sobie pytanie, czy to rzeczywiście mogło
się wydarzyć. Nie chciałam, żeby to było realistyczne, ale to dla
Polski jest bolesny i aktualny temat. Za granicą tego w ogóle nie
ma. Tam widzowie czytają warstwę fabularną, metaforyczną,
międzyludzką. Kiedy pechowej bohaterce przydarzają się różne
wypadki, pękają ze śmiechu. Mają większy dystans do tego, co
bolesne. W Chinach mi powiedzieli, że ten film pokazuje sprawy
wstydliwe. A w Hollywood – tam niemal wszyscy mają polskie korzenie
– interesowało ludzi to, jak ten film łączy przeszłość z
teraźniejszością, jak Polska zmieniła się po 1989 roku, a
jednocześnie pozostała taka sama. Tam nie dociera wiele filmów
pokazujących Polskę współczesną.
Ktoś w Czechach powiedział, że wyczuwa tu klimat z filmów
Kieślowskiego. Może przez tę kamienicę, meblościankę z wyciąganym
łóżkiem, kostium. Według mnie, to nie jest kino moralnego
niepokoju, choć znaleźć tu można „etyczną rozkminkę”, która być
może dodatkowo ich zasugerowała. Byłby to wielki komplement, ale
jeśli mam być szczera, sugerowałam się raczej dziełami Polańskiego,
bo on robił filmy o ludziach znajdujących się w opresyjnej sytuacji
na niewielkiej przestrzeni, na przykład „Lokatora”, którego
oglądaliśmy. Polańskim jednak nie jestem, choć bardzo bym chciała.
Kieślowskim – tym bardziej. Bardzo różnimy się temperamentem. On
był człowiekiem potwornie nieśmiałym. Podobno w Los Angeles liczył
mrówki i w ogóle nie wychodził z hotelu. Ja pojechałam
surfować.
Nowy film
Niezależna fabuła to była moja odpowiedź na to, że w PISF
(Polski Instytut Sztuki Filmowej) nie chcieli mi dać pieniędzy na
debiut, ale również w ogóle na to, co dzieje się w polskim
przemyśle filmowym. Ciężko to przeżyłam. W Szkole Filmowej jest
tak, że idziesz do Filipa Bajona, a on mówi: „Nie rozumiem tego
scenariusza, dlatego to zrób. To jest świetne, bo ja tego nie
rozumiem, bo ja jestem stary, a ty młoda”. Kiedy wychodzisz ze
szkoły i idziesz do PISF, słyszysz: „My tego nie rozumiemy. Musisz
to zrobić tak, żebyśmy zrozumieli, wszyscy”. A każdy jest inny więc
robi się z tego takie dążenie do średniej. Potem wszyscy chcą to
produkować, żeby zarobić na produkcji. Wychodzi z tego ogromny
biznes. I już nie czujemy, że robimy sztukę tylko produkt. A na
koniec wszyscy oczekują, że skoro to jest debiut, musi być
autorski, szczery, „z brzucha”. Tego nie da się połączyć. Bardzo
się nacięliśmy, bo chcieliśmy dalej robić w tym składzie Kasper –
scenarzysta, Zuza – zdjęcia, Julia miała grać główną rolę.
Postanowiliśmy więc, że zrobimy film jak „Ostatni dzień lata”
Konwickiego, czyli za grosze, z sześcioosobową ekipą, zrobimy go
sami i nie będziemy czekać, aż nam ktoś pozwoli. A przy tym bardzo
nas dotykał fakt, że Polska nie chce wpuścić uchodźców i o tym miał
być nasz film, dlatego nawet nie wypadało nam robić go za miliony.
Uzbieraliśmy 26 tysięcy złotych od znajomych, pojechaliśmy busem na
granicę macedońsko-grecką i w osiem dni zrobiliśmy fabułę. Film
częściowo napisany, częściowo improwizowany. Właśnie go montuję w
szkole. Wierzę w niego bardzo.
Teraz siedzę nad scenariuszem, który mam wysłać do Ameryki,
piszę pracę magisterską, montuję. Mam też napisany film, którego
nie chciał sfinansować PISF. Najważniejsze jednak jest skończenie
tego projektu niezależnego. Mam nadzieję, że nastąpi to w grudniu i
będzie można go gdzieś pokazać, wysłać. Zaopiekowała się nim
Agnieszka Kurzydło z Mental Disorder 4. Ma sfinansować
postprodukcję i znaleźć dystrybutora. Myślę, że to nie będzie
„Angry Birds”. Mam na dzieję, że przyjdzie paręnaście tysięcy
widzów, bo to bardzo slow cinema – mój reżyserski debiut fabularny.
Mój i Kaspra Bajona, bo razem odpowiadamy za reżyserię tego
filmu.