Prezentujemy felieton „Sprowadzona na Ziemię” Ady Wielogórskiej z trzeciego roku kulturoznawstwa zainspirowany filmem Ridleya Scotta „Marsjanin”: „W lot człowieka na Marsa jestem w stanie uwierzyć. W to, że przeżył tam sam kilka miesięcy? Jasne, czemu nie. Ale Chińczycy bezinteresownie pomagający NASA w sprowadzeniu Amerykanina z powrotem na Ziemię? Nie ma mowy”.
Prezentujemy felieton „Sprowadzona na Ziemię” Ady Wielogórskiej z
trzeciego roku kulturoznawstwa zainspirowany filmem Ridleya Scotta
„Marsjanin”:
Sprowadzona na Ziemię
Do kinowej kawiarni przyszedł starszy mężczyzna i zapytał,
jaki gatunek kawy parzymy. Odpowiedziałam mu i nagle coś do mnie
dotarło: tak długo tam pracuję, a jeszcze nikt nigdy mnie o to nie
spytał. Kiedy parzyłam jego kawę, wdaliśmy się w rozmowę. Mężczyzna
gorzko podsumowywał tak zwane dzisiejsze czasy, gdzie nikt nie
przejmuje się nie tylko gatunkiem czy jakością kawy, którą pije,
ale też jakością wszystkich innych rzeczy, których, jak stwierdził,
już się nie doświadcza, a konsumuje. Trudno się z tym nie zgodzić.
Weźmy chociażby filmy.
To oczywiste, że największą publiczność zbierają te
najbardziej efektowne, a często też przy tym najbardziej naiwne
obrazy. Ale niedawna, bardzo zresztą udana (mam tu na myśli box
office) premiera „Marsjanina” to ciekawy, nie do końca oczywisty
przypadek filmowej naiwności. Ten film jest naprawdę dobry i to pod
każdym względem: Matt Damon, Ridley Scott i Dariusz Wolski potrafią
usadzić widza w kinowym fotelu na trzy godziny i nie pozwalają mu
się nudzić nawet przez minutę. Film jest efektowny, ale trzeba mu
oddać, że nie w sposób tani czy tandetny. To nie wykonanie, a sama
idea tego filmu jest do bólu naiwna.
W lot człowieka na Marsa jestem w stanie uwierzyć, bez
mrugnięcia okiem. W to, że przeżył tam sam kilka miesięcy? Jasne,
czemu nie. Ale Chińczycy bezinteresownie pomagający NASA w
sprowadzeniu Amerykanina z powrotem na Ziemię? Nie ma mowy.
Pobieżna znajomość relacji tych państw nie pozwala na tak głębokie
zawieszenie niewiary. Sprowadzanie Marka na Ziemię jest piękne i
wzruszające tak mocno jak nierealistyczne. Umówmy się: koszty
zatuszowania takiej sprawy w mediach to nie jest nawet promil
kosztów sprowadzania Watneya z powrotem. Witamy na Ziemi. To znaczy
witamy wszystkich poza Markiem.
NASA po prostu nie zrobiłaby niczego podobnego, nawet jeśli
przyjmiemy, że akcja filmu dzieje się w przyszłości. Autor nie każe
nam tak zakładać, ale biorąc pod uwagę, że posuwa technologię
odrobinkę do przodu i że opowiada o rzeczywistych planach NASA co
do misji marsjańskich, możemy tak pomyśleć. Jest jeszcze jeden
aspekt, który niestety pozwala tak założyć. Kobieta jest dowódcą
misji kosmicznej, a druga głównym technikiem. Przypomnijmy sobie,
jakie są realia: Ameryka posłała pierwszą kobietę w kosmos w 1983
roku. Do tej pory kobiety nie stanowią nawet 20% ogólnej liczby
kosmonautów. Nie mówię, że należy tu wprowadzać jakiś parytet, ani
nie zamierzam szukać przyczyn takiego stanu rzeczy. Chodzi o to, że
wyłania się coraz bardziej naiwna relacja tego filmu z
rzeczywistością. Tak samo jak z kosmicznymi parytetami jest z
różnorodnością rasową, zarówno na pokładzie statku, jak i w
siedzibie NASA. Albo ja jestem rasistką i szowinistką, że to tak
bije mnie po oczach, albo to ten film jest kosmicznie naiwny i na
siłę poprawny politycznie.
Na plakacie przeczytamy: „bring him Home”. Do domu – czyli na
Ziemię. Do miejsca, do którego wszyscy należymy. Film od pierwszego
kontaktu z widzem wymusza na nim przyjęcie kosmopolitycznej wizji
świata. I w ten sposób nie staje się już science fiction pod
względem stanu kosmicznej technologii. Jest jakąś alternatywną
wizją świata, w którym nie wydarzył się holocaust, zimna wojna i w
którym wszyscy, niezależnie od pochodzenia, chcemy, żeby człowiek,
nasz człowiek, wrócił do nas, do domu, na Ziemię. Albo przedstawia
bardzo odległą i bardzo utopijną przyszłość, w której wreszcie nie
ma nacjonalistycznych, rasowych, genderowych uprzedzeń. Niestety, w
tej chwili to jest bardziej sci-fi niż sam lot na Marsa.
Wiecie dlaczego ludzie przeważnie kupują kawę z mlekiem,
zamiast espresso? Bo dla większości różnice między jednym a drugim
gatunkiem ziarna są niewyczuwalne. Czarna kawa jest dla nich po
prostu gorzka, wolą coś z dodatkiem czekolady, karmelu lub Matta
Damona. A potem idą z tą kawą oglądać „Marsjanina”, bo chcieliby
żyć w świecie, w którym wojna się nie wydarzyła. Ale tak jak nie
chcą myśleć o aromatach w kawie, bo brak im na to czasu, tak samo
nie zamierzają za sprawą filmu Scotta zastanowić się, co zrobić
żeby uczynić naszą rzeczywistość bliższą tej alternatywnej z
„Marsjanina”. Idea pełnego międzynarodowego zjednoczenia,
porzucenia priorytetu materialnych kosztów, tylko po to, by
sprowadzić jednego naszego na Ziemię, jest dla mnie głęboko
wzruszająca, tym bardziej kiedy dociera do mnie jak mocno jest (o
ironio) oderwana od Ziemi.
Ada Wielogórska