Bez medialnego rozgłosu, za to z klasą, honorem i poczuciem dobrze pełnionej służby pożegnała się z publicznością i kolegami Małgorzata Laurentowicz, dyrektor Muzeum Miasta Łodzi.
Bez medialnego rozgłosu, za to z klasą, honorem i poczuciem
dobrze pełnionej służby pożegnała się z publicznością i kolegami
Małgorzata Laurentowicz, dyrektor Muzeum Miasta Łodzi.
14 lipca podczas wernisażu wystawy „Introdukcja. Jacek
Malczewski – Bartek Jarmoliński”, w dniu – dodajmy – swoich
urodzin, poinformowała zebranych, że jej praca na tym stanowisku i
w tym miejscu dobiegła końca. W muzeum, w którym pracowała
nieprzerwanie od października 1975 r., które współtworzyła pod
kierunkiem jego pomysłodawcy i pierwszego dyrektora Antoniego
Szrama. Razem z grupą niezbyt początkowo licznych entuzjastów,
zapaleńców, dobrze wykształconych i przygotowanych zawodowo, w
większości importowanych łodzian, ale dlatego właśnie prawdziwie
zainteresowanych dziejami miasta i jego mieszkańców. Odeszła
ostatnia z tamtej pionierskiej grupki, w której notabene i ja
spędziłem moje pierwsze muzealne dziesięciolecie. Ostatnia, która
była i jest świadkiem narodzin koncepcji muzeum, jego powołania,
zasiedlania i adaptacji pałacu przy ul. Ogrodowej. A także rozwoju
muzeum, jego trwania, meandrów spowodowanych zmianami politycznymi
i ekonomicznymi. I wielu, bardzo wielu sukcesów.
Przeszła wszystkie szczeble muzealnej kariery, by w końcu
zostać jego dyrektorem: od września 2011 r. p.o., następnie – w
październiku 2012 r. – podpisała kontrakt na pięć lat. Jak więc
łatwo policzyć, do końca pozostał jej jeszcze rok z niewielkim
okładem. Jakie wobec tego musiały zajść okoliczności, że tak nagle
rozstała się z placówką, którą współorganizowała? Czym ją
sprowokowano albo jakimi sposobami zaszantażowano?
Mam prawo snuć takie domniemania, bo to kolejny już raz w tym
roku zasłużony dyrektor muzeum odchodzi „na własną prośbę” przed
końcem kontraktu. Plaga czy może nowa, świecka tradycja?
Ona doskonale wiedziała, czym jest muzeum i jakie są
najważniejsze zadania każdej takiej placówki. W ciągu lat
samodzielnego kierowania mozolnie, ale konsekwentnie powracała do
korzeni, starała się do tego, co jest, co odziedziczyła, przyłożyć
i swoją pieczęć. Jej znakiem stały się wystawy i publikacje
sięgające do łódzkich tradycji. Szczególne wysiłki włożyła w
udostępnienie, przybliżenie publiczności kolekcji zgromadzonych
przez rodzinę Poznańskich albo uhonorowanie dorobku i pamięci
wielkiego łodzianina Karla Dedeciusa. Nie traciła z oczu
najważniejszych dla swojego – dla każdego – muzeum kwestii takich
jak odpowiednie zaplecze magazynowe, środki na powiększanie
kolekcji, wreszcie troska o tak podstawowe sprawy, jak pilna
potrzeba konserwatorskiego remontu pałacu, a choćby i naprawa
przeciekającego dachu. To nie są problemy na pierwsze strony,
którymi można się chwalić, ale bez ich rozwiązania cała reszta może
sprowadzić się do pozłotki. Ona to wiedziała, w przeciwieństwie do
kolejnych ekip administrujących miastem.
Odeszła ze stanowiska w pełni sił twórczych, mimo że jej
dyrektorski kontrakt jeszcze nie wygasł. Odeszła, powtórzę to, z
klasą, można rzec z uśmiechem na ustach, z podniesioną głową. Nie
jest już tajemnicą, że to odejście zostało przez administrację
samorządową sprowokowane, a mógłbym nawet pokusić się o
stwierdzenie, że wymuszone, ale to w końcu nie jest takie istotne.
Istotne jest, że lekką ręką pozbyto się kolejnego fachowca,
muzealnika z długim stażem i doświadczeniem, które jest niezbędne w
każdej pracy, ale w tej konkretnej – bezcenne. Teoretycznie tylko
można stać się muzealnikiem z mocy zarządzenia takiego czy innego
organizatora. W rzeczywistości nawet specjalistyczne studia są
tylko wstępem do samokształcenia i samodoskonalenia się. Więc
zwyczajnie żal, że osoba z wiedzą podpartą ogromnym doświadczeniem
przechodzi do innej rzeczywistości. W której nie będzie już musiała
składać sprawozdań, wypełniać tabelek i żebrać o każdą dodatkową
złotówkę, nie dla siebie przecież, ale dla dobra wspólnego. Skończą
się też (zapewne) stresy, bezsenne noce, zmartwienia, jak podołać
kolejnym zamierzeniom i zadaniom przy permanentnym braku środków.
Ale nie wiem, czy to są marzenia osoby aktywnej, której nieobojętne
są wartości wyższe, jak choćby wspólna pamięć, tradycja,
przyszłość. Tu zacytuję słowa mistrza kina artystycznego Grzegorza
Królikiewicza, który powiedział kiedyś: „Pracuję dla przyszłości”.
Każdy prawdziwy muzealnik może przyjąć je za motto w swojej pracy.
Niektórzy, niezbyt wprawdzie liczni, ale tym bardziej warto ich
cenić i szanować – za motto całego życia. Na pewno słowa te odnoszą
się do Małgorzaty Laurentowicz.
Pożegnała się z publicznością obecną na wernisażu, dziękując
tym, dla których pracowała: zwykłym i niezwykłym ludziom, w
pierwszym rzędzie łodzianom. Choć wiadomo było, że w następnym po
wernisażu dniu kończy pracę, nikt z prominentnych włodarzy miasta
nie uznał za stosowne publicznie podziękować jej, nie tylko za
pracę na stanowisku dyrektora Muzeum Miasta Łodzi, ale za całe
dorosłe życie oddane miastu.
Z jej odejściem definitywnie kończy się kawałek najnowszej
historii łódzkiego samorządowego muzealnictwa. Żadnym z muzeów nie
kierują już ludzie, którzy spędzili w nich po kilkadziesiąt lat,
które znali i kochali, czasami je współtworzyli. Na emerytury
odeszły wiedza, doświadczenie, krajowe i międzynarodowe kontakty,
szacunek i uznanie w środowisku.
Nie od dziś wiadomo, że najtrudniej być prorokiem wśród
swoich. Witaj, Małgosiu, po naszej stronie życia!
Zdjęcia - Bożena Szafrańska