Festiwal piosenki młodzieżowej | Kalejdoskop kulturalny regionu łódzkiego
Proszę określić gdzie leży problem:
Proszę wpisać wynik dodawania:
4 + 9 =
Link
Proszę wpisać wynik dodawania:
4 + 9 =

Festiwal piosenki młodzieżowej

Osqar

Podobno wielka muzyka zaczyna się od małych scen – tak przynajmniej głosi slogan promujący Great September, showcase’owy festiwal, którego główną ideą jest kreowanie karier poprzez prezentowanie młodych, nieznanych wykonawców na wielu koncertach w małych klubach. Jak dalekie od prawdy jest dziś to hasło, przekonałem się, uczestnicząc w drugiej edycji Great September w Łodzi.
Każda przyszła gwiazda musi kiedyś zacząć, ale nie dzieje się to jak niegdyś w piwnicach, garażach, salach prób w domach kultury czy na koncertach dla przyjaciół. Olbrzymia większość młodych adeptów pierwsze kroki w muzycznym świecie stawia przy komputerze. Najpierw tworząc za jego pomocą własne utwory, a potem zamieszczając je w sieci – bo to tu wszystko się zaczyna. Bez popularności w mediach społecznościowych i bez odsłon na portalach streamingowych nie ma kariery. Dopiero odpowiednia liczba followersów i odsłuchań w sieci otwiera drogę do stacji radiowych, festiwali i wytwórni płytowych. Przy czym to ostatnie określenie jest coraz bardziej umowne, bo kto dzisiaj kupuje płyty? Zaledwie garstka melomanów. Dlatego taki festiwal jak Great September, gdzie za koncerty „młodych nieznanych” trzeba płacić (karnet na trzydniową imprezę to koszt około 200 zł), jest jeszcze jedną próbą zmonetyzowania w realu internetowej aktywności muzyków i fanów (tezie tej nie przeczy fakt, że na Great September można się samemu zgłosić, wysyłając demo). No bo jaki wpływ na karierę młodego wykonawcy (jeśli zostanie zakwalifikowany na festiwal) może mieć wysłuchanie jego półgodzinnego występu przez kilkadziesiąt przypadkowych osób? Cóż to więc znaczy, że nastoletni Jann „okazał się objawieniem” poprzedniej edycji festiwalu? Już wcześniej ukazała się jego EP-ka „Power”, profesjonalna produkcja na najwyższym poziomie, której nie zrobił w domu na komputerze. Nie dzięki występowi na Great September utalentowany artysta wziął udział w preselekcjach do Eurowizji, a dziś wraz z menedżerką planuje karierę i trasy koncertowe, również za granicą.

Technologia drastycznie przeobraziła branżę muzyczną w ostatnich latach. Zmiany ostro podkręciła jeszcze sztuczna inteligencja, udostępniona w sieci osiem miesięcy temu. Mówili o tym uczestnicy panelu dyskusyjnego „Biegać za trendami czy je tworzyć?”, co budziło moje zaciekawienie, ale i przerażenie. Jakim bowiem rarytasem stanie się za chwilę twórczość żywego człowieka. Konferencje poruszające aktualne problemy przemysłu muzycznego, spotkania z gwiazdami to istotny element programu festiwalu, zawsze gromadzący w kompleksie pofabrycznym przy Piotrkowskiej 217 sporą widownię.

Mam z uczestnictwem w Great September pewien kłopot. Chodzi o wybór koncertów, które powinienem zobaczyć, żeby – zgodnie z ideą showcase’owego festiwalu – wśród nieznanych mi wykonawców odkryć tych najciekawszych, przyszłe gwiazdy. Czym się kierować, na co się zdecydować, gdy odbywa się kilka występów jednocześnie w ośmiu klubach rozrzuconych po centrum Łodzi? W rezultacie wybrałem marszrutę, która pozwoliła mi zobaczyć i usłyszeć jak najwięcej. W ciągu trzech dni „zaliczyłem” więc 18 koncertów klubowych. Nie było odkryć ani olśnień, mimo że uwzględniłem rekomendacje dyrektora festiwalu Artura Rojka. Bardzo mi się podobało jazzowe granie zespołu Marcel Baliński Trio oraz umiarkowanie – postpunkowy występ Trupy Trupa, ale to profesjonalne propozycje dojrzałych muzyków, którzy swoje kariery rozpoczęli już jakiś czas temu. Pozostali nie spowodowali u mnie drżenia zachwytu, nie poruszyli wewnętrznych strun, nie uruchomili nogi do przytupu. Gdy sięgnąłem do internetu po muzykę innych wykonawców festiwalu, trafiłem na kilku obiecujących i pomyślałem: może na festiwalu słuchałem nie tych, co trzeba. Ale gdy koncerty, które odwiedziłem, porównałem z wersjami studyjnymi tych samych utworów, występy na żywo prawie zawsze wypadały gorzej.

Mam wrażenie, że technologia ułatwiająca tworzenie muzyki, media społecznościowe, atomizacja, samotność wirtualnego życia wpłynęła na to, że twórczość firmują jednostki – coraz mniej jest zespołów, które czerpią radość ze wspólnego grania. Już na początku drogi dominuje też myślenie biznesowe. W większości wypadków byłem świadkiem występu wokalistki lub wokalisty z zespołem towarzyszącym, odpowiedzialnym za przeniesienie na scenę utworów, które powstały w studiu (często domowym). To, co widziałem, to był właściwie festiwal piosenki młodzieżowej – solistka (solista) i akompaniament. Na plus trzeba zaliczyć, że najczęściej były to wykony na żywo, a nie śpiew wyłącznie do tracków odpalonych z laptopa. Najbardziej dojrzała artystycznie i świadoma swego głosu wydała mi się występująca pod pseudonimem Effy aktorka i wokalistka Kasia Sawczuk, której na scenie poza zespołem instrumentalistów towarzyszył chórek. Nieźle sobie radziły wokalistka zespołu Byty oraz solistki Ola Michalska i Agata Radziszewska, ale muzycznie nie było w tym dla mnie nic ciekawego. Wokalista zespołu Barnim przyznał, że to jego pierwszy koncert w życiu. Uwierzyłem, widząc jak nie mógł poradzić sobie z kablem wypadającym z mikrofonu. Za to śpiewał nieźle. Formacja Bez i Nadzieja, czyli Kasia i Agnieszka wykazały się wrażliwością muzyczną, komponując urokliwe melodie i pisząc niebanalne teksty. Występ zepsuła jednak sekcja dęta (trąbka i tuba), źle zaaranżowana i źle grająca. Niepotrzebnie też jedna z dziewczyn uparła się, żeby grać na gitarze elektrycznej, której surowe brzmienie nie pasowało do nastrojowych piosenek. Najbliższa studyjnego oryginału była Dominika Płonka, która w trio z towarzyszeniem instrumentów klawiszowych i maszyny perkusyjnej wykonała utwory ze swojej EP-ki „DD”. Z kolei Smutny Tuńczyk „wykręcał” na modulatorach dźwięku i laptopie noisowe brzmienia, melorecytując melancholijne teksty („jedyne, co możesz brać, to oddech”). Trudno to było jednak nazwać graniem na żywo. Zaskoczył mnie Bogdan Sėkalski, który bawi się muzyką, dziwnymi brzmieniami. Ciekawe aranżacje, oryginalne pomysły rytmiczne, stylizacje, okraszone absurdalnymi tekstami tworzą nieco groteskowy, ale świeży i dowcipny przekaz. W sieci jest mnóstwo jego nagrań, jednak to atmosfera koncertu daje prawdziwe życie tym utworom – pod sceną skakała spora grupa fanów, skandując słowa piosenek wraz z autorem.

Wszystkie klubowe wykony były dość surowe, co nie przeszkadzało publiczności dobrze się bawić. Artyści ze sceny odwoływali się czasem do swoich odbiorców jak do starych znajomych. Te relacje zbudowali wcześniej w sieci. Niektórzy wykonawcy mają swoich producentów, z którymi tworzą firmowane przez siebie nagrania. Ta praca autokreacyjna zaczyna się na bardzo wczesnym etapie. Skupienie się na networkingu (budowanie wizerunku w sieci) i kopiowanie istniejącej już muzyki krytykował Vito Bambino, gość Great September. – Jest tyle plastikowej muzyki, że zamiast na networkingu skupcie się na sobie i tym, co oryginalnego macie do powiedzenia – radził młodym artystom podczas spotkania. Inna rzecz, że ci młodzi mogliby czasem z powodzeniem zastąpić niektóre „gwiazdy” występujące na głównej scenie na ul. Piotrkowskiej.

Great September nie kreuje karier, bo najszersza publiczność, przed której oczyma przecierają się przez moment młode zespoły i wykonawcy, to najwyżej kilkadziesiąt osób. Próżno tu szukać oryginalności. Dominuje mainstream – wszyscy śpiewają podobnie i grają podobnie. Jako alibi pojawia się kilka ekstremalnych propozycji. Ale Great September jest miastu potrzebny. Dzięki festiwalowi na trzy dni część muzycznej Polski zjeżdża do Łodzi, a łódzkie kluby muzyczne kipią życiem. Ludzie tego chcą. Może z czasem ten stan organizacyjnego wzmożenia i zagęszczenia, ta gonitwa wykonów ustąpi miejsca namysłowi i uważności. Jak w filmie „Kołysanka Maksa Richtera” – prezentowanym w kinie Charlie w ramach festiwalu – opowieści o bezinteresownym geście artystycznym, niezwykłej idei ośmiogodzinnego koncertu, o muzyce tworzącej wspólnotę łagodnego trwania.

Bogdan Sobieszek

Kategoria

Muzyka