Łódzkie Spotkania z Piosenką Żeglarską KUBRYK to jedna z najstarszych
imprez tego typu w Polsce. O XXXI edycji imprezy (22-23 maja 2015) pisze Piotr Zaleski.
Jak co roku, w maju, gdy w polskich marinach zaczyna się życie po
zimowej przerwie, na scenie Łódzkiego Domu Kultury pojawiają się
artyści z pod znaku żagli. Już po raz trzydziesty pierwszy
spotykają się tutaj miłośnicy pieśni z dawnych żaglowców, miłośnicy
wszystkiego co związane z morzem. Wszystko zaczęło się w czasach,
gdy Łódź była jednym z najprężniejszych ośrodków żeglarskich, a s/y
Stomil godnie reprezentował nasze Miasto na wodach oceanicznych.
Łódzkie kluby żeglarskie „wydały” wielu wspaniałych kapitanów
jachtowych i wielu sterników morskich.
Piątek- Keja Pub
W kameralnej atmosferze, w żeglarskich klimatach pubu „Keja”
upłynął pierwszy dzień Łódzkich Spotkań z Piosenką
Żeglarską „KUBRYK” 2015. Po cichutku, w nienarzucający
się sposób, niejako mimochodem, rozpoczęło się także święto zespołu
„Cztery Refy”.
Trzydzieści lat istnienia to kawał historii polskiego ruchu
folkowego, związanego z morzem i morskimi klimatami. Warto było
wczoraj zajrzeć, posłuchać. Pomarzyć. Muzyka marynistyczna cieszy
się w Polsce olbrzymią popularnością. Może nie jest to już tak, jak
„drzewiej bywało”, gdy rzeszami fanów wypełnione były po brzegi
sale koncertowe, jak kraj długi i szeroki. Ale te trzydzieści lat
zaowocowało wychowaniem drugiego, a czasem i trzeciego pokolenia
słuchaczy-pasjonatów.
Ta muzyka pachnie Irlandią, Szkocją, Bretanią. Klimatem
tamtejszych tawern i pubów. Jakby słychać było brzęk wrzucanych do
cynowego kubka orkiestrantów monet. Folk musi żyć wśród ludzi. Tak
było wczoraj i sto lat temu. Doskonałe nagłośnienie sali, w niczym
nie przeszkadzające w rozmowie i w planowaniu nowych rejsów. Dźwięk
czytelny, wyraźny, ale jednocześnie pozwalający na swobodne myśli.
To trochę jak słuchanie radia w samochodzie podczas jazdy. Ta
muzyka w takich miejscach żyje. Daje emocje i sama karmi się
emocjami odbiorców. Totalna interakcja.
Zaczęły Cztery Refy. Profesjonalnie
wprowadzili nas w nastrój wieczoru, prezentując niektóre z
największych swoich przebojów. A że nagłośnienie sali było, jak
wspomniałem, świetne - było czego posłuchać. Tym samym
rozpoczął się trzydziesty pierwszy już rok działalności zespołu.
Powoli zmienia się też konfiguracja wśród widzów. Na początku
siedzący grzecznie przy stolikach, teraz powoli zaczynają łączyć
się w podgrupy. Spotkania po latach, czasami bardzo wielu latach.
Wracają wspomnienia. Pojawiają się plany. Muzyka szemrze z
głośników.
Po Czterech Refach na scenie pojawia się zespół North
Wind. Czterech doświadczonych muzyków, których łączy pasja
do surowej, chropawej wręcz pieśni morskiej. Co
ciekawe, mają w swoim repertuarze bogaty zestaw muzyki z półwyspu
bretońskiego. Muzyki nadal nieodkrytej, która mniej jest
„wyeksploatowana” niż ta z Brytanii czy Północnej Ameryki.
Pomysłodawcą powstania grupy był Jurek Ozaist, kiedyś filar głosowy
zespołu Cztery Refy. Ze swoim wrodzonym gawędziarskim talentem
okrasza muzykę opowieściami, wywołującymi z przeszłości obrazy
dawno minionej epoki herbacianych kliprów. Snują się morskie
opowieści. Tak na scenie, jak i przy stolikach. Czasami wybucha
prawdziwa, męska pieśń pracy – szanta. Wciąga to wszystko widzów w
prawdziwie żeglarski nastrój.
Chwila przerwy. Zmiana konfiguracji mikrofonów,
nagłośnienia. Czas na oddech. Pojawia się Grzegorz „GooRoo”
Tyszkiewicz. Prawie trzydzieści lat na folkowej scenie.
Były solista i członek zespołów takich jak Packet, Krewni i Znajomi
Królika, Smugglers czy też własnej formacji GooRoo Band. Co
ciekawe, jego największą pasją jest nurkowanie. Występował w wielu
krajach Europy, zdobywał laury festiwalowe w Kanadzie i USA.
Występuje na dużych festiwalach i na małych zamkniętych,
kameralnych imprezach.W swoim przebogatym repertuarze posiada nie
tylko marynarskie szanty, ale także cały szereg kameralnych i
nastrojowych ballad. Jego szorstki i niski głos sprawdza się
zarówno w jednym, jak i w drugim repertuarze. Na koniec wykonał
kultowy Northwest Passage. Jak sam mówi, trochę zawsze
odlatuje przy tym kawałku… Warto było posłuchać.
Na sali totalna przemiana. Wykonawcy mieszają się przy barze z
widzami. Przecież tak naprawdę, to wszystko starzy znajomi.
Atmosfera rozciąga się. Nikt już nie patrzy na zegarki. Dawno
minęła północ, a końca koncertu nie widać. Każdy z obecnych chce
choć słowo zamienić z którymś z wykonawców. Przypomnieć siebie,
przywołać dawne spotkania. Z Mazur, z mórz. Wszelakich
geograficznych długości i szerokości. Wśród widzów spotkać możemy
niejednego kapitana, pod którym pływaliśmy. Rozmowy szemrzą, płyną
i mieszają się w tyglu wspomnień. Na stołach świece. Jest ciepło
i pachnie kubrykiem.
Jako ostatni wchodzą na scenę członkowie formacji
Grupa Trzymająca Ster z Poznania. Bardzo młody
zespół czynnych żeglarzy zafascynowanych folkiem marynistycznym.
Istnieją od 2009 roku, ale mają już w swoim dorobku szereg
prestiżowych nagród zdobytych na festiwalach w różnych częściach
naszego kraju. Wydali już także swoją pierwszą płytę - w roku 2012.
Co ciekawe, repertuar zespołu oparty jest na własnych tekstach.
Piszą własną muzykę. Od czasu do czasu sięgają po światowe
zbiory muzyki dawnej, z której czerpią ze smakiem i z dużym
muzycznym wyczuciem.
Kończymy. Prawie druga w nocy. Niechętnie, ale goście
zaczynają się rozchodzić. Powoli zapada cisza. Sztil - jak mawiają
żeglarze. Unoszą się senne już trochę marzenia o wielkiej
wodzie…
Sobota - Łódzki Dom
Kultury
Pomysłodawcą i kierownikiem artystycznym Kubryku był Jerzy
Rogacki, szef i twórca akademickiego zespołu Cztery Refy. I tak
zostało do dzisiaj. Również Łódzki Dom Kultury, który przygarnął
pierwsze festiwale – nadal gościnnie otwiera swoje drzwi dla
wszystkich, którzy kochają tę muzykę. Współpraca, która trwa tyle
lat, zaowocowała między innymi doskonałą akustyką sali i estrady, z
której ten festiwal słynie w kraju. Za konsoletą siedzi niezmiennie
od lat pan Tomasz, który tak zna już wszelkie niuanse i preferencje
wykonawców.
Jak już pisałem przy okazji koncertu inauguracyjnego, ten
festiwal to także trzydziestolecie muzycznej działalności zespołu
Cztery Refy. Trzydzieści lat istnienia pod tą właśnie nazwą, ale de
facto zespół, jako Refpatent, pojawił się kilka lat wcześniej. Nie
ma tu miejsca na opisanie całej historii zespołu, nadmienię tylko,
że w swoim repertuarze muzycy posiadają ponad 200 utworów: szanty,
pieśni morskie, pieśni wielorybnicze, ballady rybackie, pieśni o
bitwach morskich i wiele innych. Muzyka angielska, szkocka,
irlandzka i bretońska… Gratulacje dla zespołu i życzenia następnych
lat owocnej pracy.
Sala Kina ŁDK powoli zapełnia się widzami. Po pierwszych
spotkaniach z przyjaciółmi, po pierwszych kawach wypitych w
kawiarni wszyscy z niecierpliwością czekają na początek koncertu.
Gasną światła. Na scenie pojawia się prowadzący wydarzenie. I tak
jak od niepamiętnych czasów pojawia się przed nami – jak to mawiają
organizatorzy: „ niezmienny element sceniczny Kubryku” – Andrzej
Śmigielski. Aktor happener, arcyciekawa postać scenicznej
konferansjerki polskiej. Jakże inaczej mogłoby być na
trzydziestoleciu zespołu Cztery Refy. Jak zwykle ze swadą, w
żartobliwy sposób wprowadza wszystkich w klimat.
Zaczynają gospodarze. Przypominają nam większość swoich
największych przebojów, które po latach stały się kanonem i wzorem
dla setek następców. Trochę już starsi panowie, biało na głowach i
w brodach, ale werwa i animusz jak przed laty. Różnie toczyły się
losy zespołu, przewinęło się przezeń sporo ludzi, ale klimat,
brzmienie instrumentów, perfekcja wykonania – zawsze te same.
Występ trwa dość długo, ale aplauz sali nie pozwala im skończyć.
Na scenie znów konferansjer. Zapowiada kolejnych wykonawców,
przy okazji przytacza anegdoty z bogatej historii Festiwalu. Zmiana
sprzętu, mikrofonów. Śmigielski zabawia publiczność kolejnymi
wspomnieniami. Na scenie zespół, którego trzon stanowią członkowie…
Czterech Refów: Maciej Łuczak i Iza Puklewicz-Łuczak. Zafascynowani
muzyką, która nie mieści się w konwencji Jerzego Rogackiego, w roku
2003 założyli swój własny zespół Flesh Creep. W
2005 roku grupa występowała również na festiwalu Shanties 2005 w
Krakowie i tam przyznano jej Nagrodę Wojewody Małopolskiego za
najlepszy debiut Shanties 2005, w uznaniu wysokiego poziomu
wykonawstwa. Natomiast na Shanties 2006 przyznano im Nagrodę
Prezydenta Miasta Krakowa za współczesną piosenkę żeglarską -
Cukier w ładowni (słowa Grzegorz Majewski - były członek
zespołu Perły i Łotry Szanghaju). W 2008 roku wydali swoją pierwszą
płytę. Za nimi już ponad dziesięć lat istnienia. Wspaniałe
brzmienie instrumentów. Piękne teksty własnych ballad i przy
okazji, coraz częściej pojawiająca się na scenach razem z rodzicami
córka – Zuzanna Łuczak. Jej czysty, młody i mocny głos wspaniale
współgra z głosem mamy. Co ciekawe, w instrumentarium zespół
posiada gitarę rezofoniczną typu „Dobro”, instrument wywodzący się
z lat dwudziestych ubiegłego wieku. Na świecie było tylko kilku
wirtuozów tej gitary. Dobry występ, dający chwilę wytchnienia od
klimatów ciężkiej pracy w sztormie na starych żaglowcach. Skrzypce,
gitary, banjo – warto posłuchać było.
Po Flasch Creep formacjaNorth Wind. Tak jak
pisałem, zespół „wypączkował” niejako z Refów. Jego filarem jest
Jerzy Ozaist. Po przeprowadzeniu się na Mazury namówił kilku
znajomych, doświadczonych muzyków, do wspólnego grania. Pomysł
zaowocował wydaną płytą i wieloma koncertami. Łączą surowe
brzmienie morskich pieśni pracy z muzyką tych wszystkich nacji,
które zapełniały ongiś pokłady wielkich żaglowców. Ich występ,
okraszony również prozą mówioną przez jednego z wykonawców,
wprowadza nas wszystkich w czasy, gdy „statki były z drewna, a
ludzie ze stali.” Ciekawostką jest, że zespół ma w repertuarze
bardzo bogaty zestaw utworów zaczerpniętych z muzyki bretońskiej,
dzięki czemu jest jakby świeższy i nowszy, bo ten folklor nie jest
tak dobrze znany jak muzyka z Wysp.
Przerwa. Widownia wychodzi w kuluary, gdzie można kupić
festiwalowe pamiątki, uzupełnić płytotekę szantową o nowe kolekcje,
które kuszą swoimi okładkami na kubrykowym stoisku z płytami CD.
Obok swoje książki marynistyczne podpisuje Zdzisław Szczepaniak.
Można z nim porozmawiać i oczywiście – dostać autograf. Rozmowy,
rozmowy, spotkania po latach. W przeciwieństwie do nocnego koncertu
w pubie – dziś dużo dzieci i młodzieży. Nawet maluchy w pieluchach
jeszcze podrygują w takt morskiej muzyki. Najważniejsze to
wychowywać młode pokolenia odbiorców.
Po przerwie w swój świat zaprasza nas formacja
Poszedłem na Dziób z Lublińca. Istnieją od 1995
roku. W dorobku kilka płyt, wiele koncertów. Klimatyczne ballady
wspierane sceniczną charyzmą lidera zespołu. Miłe dla ucha,
doskonale zaaranżowane chórki wspomagające główny wokal. Doskonała
zabawa i przyjemność ze słuchania. W tym roku obchodzą też swój
piękny jubileusz dwudziestolecia istnienia. Na Kubryku są po raz
pierwszy. Ale po tak miłym przyjęciu przez łódzką publiczność – być
może w przyszłym roku odwiedzą nas ponownie.
W zasadzie nie wiem, od czego zacząć opowieść o legendzie
polskiej sceny szantowej: Marku Szurawskim.
Wszyscy znają go jako „ Siurawę”. Dziennikarz, radiowiec, tłumacz,
pasjonat-marynista, gawędziarz. Wirtuoz anglo concertiny i gry na
kościach (bones). Od 1966 roku do 2008 tworzył audycję radiową „
Razem bracia, do lin”. Współtwórca wielkiej liczby programów
telewizyjnych o tematyce morskiej. Autor „ Biblii Szurawskiego”,
czyli książki pod tytułem „ Szanty i szantymeni – czyli pieśni z
dawnych żaglowców”. Cisza na widowni, a Marek zaczyna swą opowieść.
Jak zwykle z charyzmą, którą posiadać może tylko legenda. Najpierw
proza, później koncertina i kilka najbardziej znanych kawałków.
Wspomnienie nieżyjącego już Janusza Sikorskiego. Członka
ponadczasowej grupy Stare Dzwony, którą razem z Siurawą, Jurkiem
Porębskim i Ryskiem Muzajem tworzyli. Dalsze opowieści. Lekki
pogłos w głośnikach i piękna pieśń wielorybnicza. Pokaz gry na
kościach. Nie tych od rzucania po zielonym suknie, ale kościach
zwierzęcych. Na starych żaglowcach najczęściej były to kości
wieprzowe, gdyż solona wieprzowina stanowiła sedno marynarskiego
wiktu… Wymodelowane i wyszlifowane ludzką dłonią, dają dźwięk
trochę podobny do kastanietów. Technika grania podobna trochę do
gry na łyżkach. I koniec. Krótko. Bardzo krótko, Panie Mareczku. We
mnie osobiście trochę rozczarowania. Tyle lat Cię nie widziałem,
nie mieliśmy okazji od dawna gadać.
Na pocieszenie zostaje fakt, że już w trakcie swojego
przedstawienia wprowadził na scenę inna legendę: Pat
Sheridan z Irlandii. Jak tradycja nakazuje folkowcowi z
Irlandii – swoją przygodę z tą muzyką rozpoczął w Dublinie. Tam po
raz pierwszy usłyszał szantę. Zachwycił się jej brzmieniem – i
wierny jej pozostał do dziś. Zajmuje się nimi od mniej więcej 1964
roku… Podobno może przez kilka dni z rzędu śpiewać szanty i ani
jednej nie powtórzyć. Zaczynał w legendarnej formacji Garland.
Później był zespół Press Gang. W latach 90. współpracował w Stanach
z Liamem Clancy. W Polsce częsty gość. Współpracuje nawet na stałe
z niektórymi polskimi kapelami. W charakterystycznym stroju, z
żywiołowością, zaprasza widownię do wspólnej zabawy. Ma z nią
doskonały kontakt, pomimo iż mówi tylko po...
angielsku.
Do Pata dołącza grupa Sąsiedzi. Znają się
już, występowali razem na XXX Kubryku. Żywiołowa skrzypaczka,
wspierająca swoim tembrem głosu kolegów, ruch sceniczny. Po prostu
trzęsienie ziemi. W repertuarze oczywiście folk, folk morski i
szanty. Wykonywane a capella w sześcioosobowym składzie.
Ciekawostka – sporo czerpią z naszego rodzimego folkloru śląskiego.
Jak widać nie tylko Irlandia może służyć za natchnienie. Ich atut
to różnorodność. Sprawdzają się zarówno w żywiołowym, mocnym
graniu, jak i w nastrojowych balladach. Obecnie zalicza się ich do
czołowych grup młodego pokolenia, wykonujących ten rodzaj muzyki na
świecie. Śpiewają w kilku językach: po polsku, angielsku, rosyjsku
i francusku. Występowali na wielu znaczących festiwalach na całym
świecie. Ale najważniejszy chyba z tych wszystkich był występ na „
Sea Music Festival” w legendarnym Mystic Seaport Museum w USA.
Trafili dzięki temu do naprawdę nielicznej grupy „ morskich
folkowców” , którzy zaliczyli trzy najważniejsze w świecie
festiwale tej muzyki: w Krakowie, w Paimpol i właśnie w
Mystic.
Rozpoczęli, jak wspomniałem, razem z Patem Sheridanem. Kilka
klasycznych kawałków a capella rozgrzło publiczność. Pat powoli
zniknął ze sceny, ponaglany cichym głosem Śmigielskiego pilnującego
szpigla i czasu koncertu. Zostali sami i zaczęło się... Jest coś w
tym, że podobno odradza się ludziom z rozrusznikami serca
przychodzenia na ich koncerty. Nieprawdopodobnie silne brzmienie
głosów, spotęgowane pracą mikrofonów i wzmacniaczy wprawiło salę
kinową ŁDK-u w prawdziwe drżenie. Żywiołowa dziewczyna ze
skrzypcami, wspomagająca także swoim głosem męski chór –
niesamowity efekt. Brzmienie a capella – doskonałe. Ballady
delikatne, ale z ciekawą treścią i doskonale przekazane
publiczności. Uczta dla uszu i ducha. Pod koniec ukłon w stronę
gospodarzy. Wspólne śpiewanie szant z repertuaru Czterech Refów.
Warto tu było przyjść i zobaczyć.
Czas na przerwę. Na korytarzach coraz więcej ludzi. Na
początku sala nie była wypełniona. Z biegiem sobotniego wieczoru
zapełniła się prawie po brzegi. Znajomi, rozmowy, wspomnienia.
Organizatorzy ponaglają do powrotu na widownię. W ostatniej części
na scenie pojawia się Atlantyda. Też kawał
historii polskiego ruchu szantowego. Gospodarze Bałtyckiego
Festiwalu Piosenki Morskiej w Gdyni. Zespół stworzony przez muzyków
z Trójmiasta i Warszawy. Wśród nich legendy polskiej szanty.
Powstali w 1995 roku, ale część muzyków tworzyła już wcześniej
znane grupy „ szantowe”. Teksty to często własne utwory pisane
przez Sławomira Klupsia, autora takich przebojów jak „Marco Polo”,
„Pacyfik”, „Stara latarnia”, „Pożegnalny ton” i wielu innych. Ich
koncert jest mieszanką starych i nowych utworów w akustycznym
brzmieniu, które zawierają elementy muzyki folkowej oraz
bluegrassu. Oczywiście związane z morzem i żeglowaniem. Akustyczne
instrumenty: kontrabas, skrzypce, akordeon guzikowy, banjo, gitara
i głosy stanowią o ostatecznym brzmieniu zespołu. Publiczność
zasłuchana. Wiele tych utworów to przecież początki ich przygody z
żeglowaniem po mazurskich ustroniach, wspomnienia pierwszych
morskich rejsów. Cudowny klimat.
Czas upływa. Robi się już późno. Na scenie znany łódzkiej
publiczności zespół North Cape z Pszczyny.
Powstali w 1995 roku. Zawsze specjalizowali się w pieśniach a
capella i w… gospel. Po reaktywacji w roku 2010, w odświeżonym
składzie, rozpoczęli kolejny rozdział swojej artystycznej drogi. Na
swoim ostatnim krążku - którego premiera miała miejsce, co ciekawe,
na Kubryku 2013 – próbują pokazać, że muzyka sprzed kilkuset lat
wcale nie musi być nudna. Od dwudziestu lat hołdują zasadzie, że
najważniejszym instrumentem świata jest ludzki głos.
Wszystko już się trochę miesza. Wykonawcy między sobą.
Wykonawcy z gośćmi. Muzyka z sennością lekką. Ale nie. Senność nie.
Co najbardziej zagorzali planują po koncercie wizytę u gospodarza
piątkowego koncertu inauguracyjnego – w pubie Keja. Na scenie Nort
Cape. Ale pojawiają się też gospodarze - Cztery Refy. Jeszcze kilka
kawałków i na scenie wszyscy. Czyli jak zwykle ALL HANDS. Wspólne
śpiewanie. Po polsku, po angielsku. Może już nie tak perfekcyjne,
jak przy występie pojedynczych zespołów, ale jakże klimatyczne i
wzruszające. Trudno akustykowi opanować żywioł wykonawców. I
Pożegnanie Liverpoolu. Jedna z najsłynniejszych ponoć
piosenek szantowych w Polsce. Tekst polskiej wersji utworu, do
melodii tradycyjnej, napisali Krzysztof Kuza i Jerzy Rogacki.
Pierwotnie wykonywał ją zespół Cztery Refy. „Pożegnanie…” na stałe
weszło do śpiewników szantowych. Tradycyjnie kończy również -
śpiewane przez publiczność razem z wykonawcami - większość
festiwali szantowych odbywających się w Polsce. Rozstajemy się
powoli, ale jednak.
Czy warto było tu być? Tak. Warto. Warto pamiętać, że w Łodzi,
oprócz pubów i restauracji przy Piotrkowskiej czy w Manufakturze są
miejsca, w których poznać można inny, czasem niszowy świat
muzyczny. W zaciszach pubów można posłuchać muzyki, która wpisana
jest także w klimaty Naszego Miasta. Nierozerwalnie, od ponad
trzydziestu lat żeglarskiej Łodzi. Trzeba pamiętać, że co roku w
maju Łódzki Dom Kultury współtworzy tę atmosferę. Nieodmiennie. I
zawsze na najwyższym poziomie.