Potrzebuję jeszcze bardziej otrzaskać się z życiem i show biznesem, żeby móc wpaść na jakiś genialny pomysł - mówi w wywiadzie Krzysztof Zalewski. Jego koncert odbył się 20 lutego w Klubie Wytwórnia.
Momentami można mi uwierzyć
20 lutego w Klubie Wytwórnia odbył się koncert Krzysztofa
Zalewskiego. Właśnie powstaje trzecia płyta rockowego artysty – a
podczas koncertu można było posłuchać także najświeższych
utworów.
Aleksandra Talaga-Nowacka: – Udało się zakończyć prace
nad trzecią płytą?
Krzysztof Zalewski: – Traktuję ją raczej jako swoją drugą –
pierwsza nie była wystarczająco autorska. Instrumentalną część mamy
gotową, teraz borykam się z kilkoma ostatnimi tekstami. W ciągu
najbliższych tygodni temat będzie zapięty (rozmowa odbyła się 1
lutego – przyp. red.). Za chwilę wypuszczamy jeden singiel, potem
drugi. Zobaczymy, czy płyta ukaże się wiosną, czy na razie wyjdą
tylko te dwa single, a płyta jesienią. Tak czy siak będzie gotowa
za kilkanaście dni.
Czego możemy się spodziewać?
– „Opowiadać o muzyce to jak tańczyć o architekturze”. Nie
jest to concept album, tylko zbiór piosenek – okaże się, czy będzie
bardziej spójny niż w przypadku dwóch pierwszych płyt. Album różni
od poprzedniego to, że powstał w krótszym czasie – nie w osiem, ale
w dwa lata. Potrzebuję jeszcze bardziej otrzaskać się z życiem i
show biznesem, żeby móc wpaść na jakiś genialny pomysł, któremu
podporządkowałbym całą płytę. Z uwagi na nasz skład i na to, że
dość głośno pokrzykuję, wciąż będzie to płyta alternatywno
rockowa.
W sensie muzycznym jest pan właściwie samoukiem. Co
pana inspiruje?
– Skończyłem tylko szkołę muzyczną pierwszego stopnia. Potem
poszedłem do normalnego liceum. Zawsze najbardziej kręcili mnie
David Bowie i Beatlesi. Jeśli „zżynam”, to głównie z nich. Lubię
też Strawińskiego, więc czasem może „ukradnę” od niego jakiś
temat.
A kiedy odkrył pan, że umie śpiewać?
– Odkrywam to dopiero teraz. Po kilkunastu latach prób
zauważam, że gdy jestem rozśpiewany, to rzeczywiście coś potrafię,
jakoś ten głos kontroluję. Natomiast pasję – że darcie się na całe
gardło sprawia mi przyjemność – odkryłem na wyjeździe wakacyjnym w
czasach liceum. Potem trzeba było skupić się na tym, jak
kontrolować ten pierwotny krzyk, by trafiać w odpowiednie nuty.
Wcześniej, w szkole muzycznej w Lublinie, śpiewałem w chórze –
prowadzonym przez znakomitą nauczycielkę, panią Gruszkę. Można
powiedzieć, że to ona zaraziła mnie radością śpiewania. Uczyła nas,
dajmy na to, pieśni ludowych, a zaraz potem, w ramach ćwiczeń
wokalnych, dyrygowała nami, jakbyśmy byli magnetofonami –
zwalniała, przyspieszała, cofała. Dla 12-13-latków to była świetna
zabawa, a przy okazji rozwijała się wyobraźnia.
Jak doszło do współpracy z Hey i Kasią Nosowską czy z
Moniką Brodką?
– Do wszystkich zespołów, w których grałem, byłem zapraszany.
Nigdy się nie wpraszałem na siłę – no, może do Pogodno. Jeździłem
na ich koncerty jako groupie, z zespołem Casablanka grałem przed
nimi supporty. Kasia zaprosiła mnie do współpracy. Gdy Marcin Macuk
z jej zespołu, też z Pogodno, nagrywał płytę we Wrocławiu, spał u
mnie. Tak się do siebie zbliżyliśmy. Potrzebowali kogoś na klawisze
i do chórków – zostałem na parę lat.
Z Muchami poznaliśmy się w studiu we Wrocławiu. Do projektu
Brodki zaprosiła mnie menedżerka Moniki, bo szukali kogoś grającego
na wibrafonie na jedną trasę, co się później rozwinęło w stałą
współpracę.
Za panem pierwsza próba aktorska – premiera filmu
Jerzego Zalewskiego „Historia Roja” z panem w roli głównej już w
marcu. Jakie to było doświadczenie?
– Jerzy Zalewski robił dokumenty o Roju. Mniej więcej w tym
czasie, gdy występowałem w „Idolu”, myślał o tym, by nakręcić o nim
także fabułę. Uznał, że to znak od Boga – że w takim komercyjnym
programie znalazł się młody buńczuczny chłopak, mający w sobie
pychę i arogancję, długie włosy, a do tego nazwisko takie jak on
(panowie nie są spokrewnieni – przyp. red.). Uznał, że pasowałbym
do roli tego młodego człowieka walczącego z systemem. Któregoś razu
dostałem telefon od Jerzego, czy nie chciałbym zagrać głównej roli
w filmie wojennym, w którym mógłbym pobiegać i postrzelać. Jaki
dwudziestolatek by odmówił sobie takiej przyjemności? Oczywiście na
planie okazało się, że to cięższa praca niż się wydaje. Na przykład
trzeba wstawać o czwartej rano i czekać do osiemnastej, aż będzie
dobre światło. Trzeba też uważać z ładunkami wybuchowymi – po tym,
jak obok mojej głowy wybuchł granat, do dziś gorzej słyszę na jedno
ucho. Film to była fajna przygoda. Zanim przystąpiliśmy do zdjęć,
trzeba było z młodych chłopaków zrobić twardzieli, wysyłano nas
więc na obozy – kapral z Afganistanu uczył nas, jak się zdobywa
budynki, rzuca granatem. Próbowano mnie też uczyć jeździć konno –
bez powodzenia. Gdy miałem jechać motocyklem z koszem, rozbiłem i
motocykl, i budynek. Jakoś jednak przeżyłem cały ten film.
Wcześniej, poza kółkami teatralnymi i, w dzieciństwie, rolą Małego
Księcia w Teatrze Telewizji nie miałem nic wspólnego z aktorstwem.
De Niro na pewno nie jestem, ale momentami można mi
uwierzyć.
Czy, przygotowując się do roli, korzystał pan z porad
ojca, Stanisława Brejdyganta i brata Igora? Jak to było –
wychowywać się w artystycznej rodzinie?
– Kocham mojego ojca, ale on mnie nie wychowywał. A brat jest
głównie scenarzystą. Tata nawet zagrał w tym filmie, tyle że
nakręciliśmy jakieś sześć godzin materiału, a film musiał się
zmieścić w dwóch, więc scena z tatą wypadła. Ale chyba wejdzie do
kilkuodcinkowego serialu dla Telewizji Polskiej. To by było dla
mnie miłe, mieć z tatą taką celuloidową pocztówkę.
Czy na łódzkim koncercie usłyszymy najnowsze
utwory?
– Oczywiście. Postanowiłem, że nie będę powtarzał z zespołem
tych samych koncertów w tych samych miejscach, więc czekamy aż
skończymy płytę i rozpoczniemy nową trasę. Póki to nie nastąpi,
występuję solo. To dość oryginalne przedsięwzięcie, bo na wszystkim
gram sam: na klawiszach, gitarach, bębnach – i śpiewam. Jest to
dosyć cyrkowe. Gram również cztery numery z nowej płyty,
improwizując. Gdy pojadę w trasę z zespołem, będziecie mogli
usłyszeć te utwory na pełen skład. Teraz jest niepowtarzalna
okazja, by zobaczyć, jak sobie radzę z nimi sam.
O Krzysztofie Zalewskim zwanym Zalefem
(właściwie Krzysztofie Zalewskim-Brejdygancie, rocznik 1984)
usłyszeliśmy, gdy wziął udział w drugiej edycji telewizyjnego
talent show „Idol” – i w 2003 roku ją wygrał, po czym w 2004 roku w
ramach nagrody nagrał debiutancką płytę pt. „Pistolet”.
Wcześniej grał na gitarze w lubelskim zespole Loch Ness, a
także tworzył w ramach grupy Zalef, który składał się z członków
Loch Ness i z którym nagrał pierwszą płytę. Grał w zespołach Japoto
i Muchy. Współpracował z Katarzyną Nosowską (m.in. napisała teksty
do kilku piosenek na pierwszą płytę Zalefa), Moniką Brodką oraz
zespołami Hey i Nie-bo, skomponował wraz z Budyniem piosenki do
filmu „Jeż Jerzy”. Druga płyta pt. „Zelig” ukazała się w 2013
roku.
W 2009 roku został aktorem – zagrał główną rolę Mieczysława
„Roja” Dziemieszkiewicza (dwudziestoletni działacz polskiego
podziemia antykomunistycznego, żołnierz Narodowego Zjednoczenia
Wojskowego i Narodowych Sił Zbrojnych, dowódca oddziału
partyzanckiego) w filmie Jerzego Zalewskiego pt. „Historia Roja”.
Premiera – 4 marca 2016 roku.
Krzysztof Zalewski jest synem aktora, reżysera i dramaturga
Stanisława Brejdyganta, przez pewien czas związanego z łódzkim
Teatrem Nowym – który ukończył m.in. Wydział Reżyserii Szkoły
Filmowej w Łodzi. Starszy brat Krzysztofa Igor także ukończył
Szkołę Filmową w Łodzi (Wydział Produkcji Filmowej i Telewizyjnej),
jest asystentem reżysera, scenarzystą – współpracował przy takich
filmach, jak „Pułkownik Kwiatkowski” (reż. Kazimierz Kutz), „Doktor
Semmelweis” (reż. Roger Andrieux), „Vinci” (reż. Juliusz Machulski)
oraz „Palimpsest” (reż. Konrad Niewolski); pracował też przy
serialu „Paradoks”.
Klub Wytwórnia
Adres
ul. Łąkowa 29