Sztuka zapisana w genach | Kalejdoskop kulturalny regionu łódzkiego
Proszę określić gdzie leży problem:
Proszę wpisać wynik dodawania:
6 + 3 =
Link
Proszę wpisać wynik dodawania:
6 + 3 =

Sztuka zapisana w genach

Trzy pokolenia rodziny Hirszenberg związane były z tą samą akademią sztuki w Izraelu. – Być może jest w nas taki gen miłości sztuki – mówi Ofra Bruno-Hirszenberg, córka pochodzącego z Łodzi architekta Henryka Hirszenberga.
Trzy pokolenia rodziny Hirszenberg związane były z tą samą akademią sztuki w Izraelu. – Być może jest w nas taki gen miłości sztuki, ale też coś takiego, żeby być odważnym, rozwijać się w różnych kierunkach, żeby robić różne rzeczy trochę inaczej niż wszyscy – mówi OFRA BRUNO-HIRSZENBERG, córka pochodzącego z Łodzi architekta Henryka Hirszenberga.
 

Joanna Rembowska: – Spotykamy się w Muzeum Miasta Łodzi z okazji otwarcia wystawy „Bracia Hirszenbergowie – w poszukiwaniu ziemi obiecanej”. W dniu wernisażu, 24 listopada, obchodziła pani również swoje urodziny…

Ofra Bruno-Hirszenberg: – Przypadkowa zbieżność, nie miałam na to wpływu. Ale to ciekawe, bo, wie pani, szkoła w Rudzie Pabianickiej, której gmach zaprojektował mój ojciec, zaczęła funkcjonować w 1928 roku, również w listopadzie. Te wszystkie wydarzenia tak się zbiegają, zupełnie nie wiem dlaczego.
 

Ma to wymiar symboliczny. Domyślam się zatem, że otwarcie wystawy było dla pani bardzo ważne.

– Tak, dla mnie i dla mojej rodziny to wielka uroczystość. Bardzo się cieszę, że twórczość mojego ojca została doceniona. Z trzech braci Hirszenbergów to Samuel jest najbardziej znany, nawet w Izraelu. Szczególnie słynny jest jego obraz „Żyd wieczny tułacz”. Twórczość Leona i Henryka natomiast jest bardzo słabo spopularyzowana. Ja sama nie znałam wielu projektów mojego ojca, a okazało się, że był niezwykle twórczym człowiekiem, bardzo dużo projektował w Izraelu, chociaż nie wszystkie jego projekty zostały zrealizowane. 
Dzięki przygotowaniom do tej wystawy zaczęłam zbierać materiały na temat ojca i odkryłam rzeczy, o których wcześniej nie wiedziałam. Bardzo się cieszę, że ta wystawa odbywa się akurat w Łodzi, bo przecież Samuel, Leon i Henryk żyli i pracowali w tym mieście, należeli do tej rzeczywistości. 
 

Brała pani udział w odsłonięciu tablicy pamiątkowej we wspomnianej szkole w Rudzie Pabianickiej. 

– Nie wiedziałam, że taki budynek w ogóle istnieje, dlatego tak wzruszający był dla mnie moment odsłonięcia tablicy. Później miałam okazję zwiedzić siedzibę szkoły – i muszę pani powiedzieć, że pewna szkoła w Jerozolimie, którą ojciec projektował, jest trochę podobna do tej w Rudzie Pabianickiej. Tam też jest bardzo szerokie przejście, szerokie korytarze i duże okna, które dają mnóstwo światła.
 

Sporo wiemy o życiu artystycznym pani wuja Samuela Hirszenberga, ale informacji o pani ojcu zachowało się niewiele. Jaką drogę artystyczną przeszedł?

– Niewiele wiem, bo ojciec nie opowiadał za dużo. Na pewno studiował w Łodzi, w Monachium i w Sankt Petersburgu. Kilkanaście lat temu, kiedy byłam w Rosji, wybrałam się do Sankt Petersburga zobaczyć, jak wygląda Akademia Sztuk Pięknych, w której się uczył. Chciałam też wiedzieć, czy zachowały się tam jakieś informacje o nim. Niestety, nie udało mi się nic znaleźć. Przebywał w Rosji w okresie rewolucji – może w tym trudnym czasie wszystkie dokumenty zaginęły? 
 

A czy ojciec mówił coś o swojej rodzinie? O życiu w Łodzi?

– Nie wiem dlaczego, ale prawie wcale nie opowiadał o sobie, o Łodzi. Dużo mówił za to o starszym Samuelu, którego uwielbiał – że był fantastycznym bratem, który bardzo mu pomagał. Samuel był jego opiekunem i mentorem. 
 

O Henryku Hirszenbergu mówi się, że był twórczym i poszukującym artystą. A jakim był ojcem? Czy wychowywała się pani w domu artystycznym?

– Rosłam w domu, w którym były książki, muzyka, sztuka. Wiele czasu spędzałam z rodzicami w muzeach w Tel Awiwie. Rodzice bardzo lubili muzykę. Pamiętam, jak ojciec chodził po domu i gwizdał różne utwory klasyczne. Chyba właśnie wtedy zaczęła się moja wielka miłość do muzyki. Pamiętam też, że ojciec miał książkę o historii starożytnego Egiptu, siadał ze mną, otwierał tę książkę i opowiadał o piramidach, mumiach, świątyniach. A także o włoskim renesansie. Michał Anioł czy Leonardo Da Vinci to były znane mi postacie, zanim jeszcze uczyłam się o nich w szkole. Pamiętam też doskonale, że jako dziecko siedziałam godzinami i patrzyłam jak tata rysuje. 
 

Czy pani, „zarażona” miłością do sztuki, również wybrała ścieżkę artystyczną? A może ktoś w rodzinie kontynuuje te tradycje?

– Jest jakiś gen artystyczny w rodzinie. Ja jestem założycielką programu terapii przez sztukę w Izraelu, który do tej pory funkcjonuje. Mam troje dzieci i cała trójka poszła w kierunku artystycznym. Dwóch wnuków też, jeden studiuje muzykę, a drugi chodzi na kursy malarstwa i grafiki. Ja sama studiowałam w Bezalel Academy of Arts and Design Jerusalem, tej samej uczelni, na której wykładał Samuel Hirszenberg. 
 

A jaki kierunek studiów pani wybrała?

– Studiowałam w latach 50., kiedy na uczelni wykładano tylko przedmioty o biżuterii, grafice i tkaninie. Ja wybrałam biżuterię. Później oczywiście doszły nowe kierunki. Moja córka uczyła się tam ceramiki, a jeden z synów studiował projektowanie – industrial design.
 

Czyli wszyscy skończyliście tę samą szkołę?

– Tak, jeśli jeszcze mój wnuk ją wybierze, to już byłoby czwarte pokolenie, licząc od Samuela Hirszenberga. Trudno mi sobie wytłumaczyć, w jaki sposób historia zatacza takie kręgi, że ja i moje dzieci studiowaliśmy w Bezalelu. Ja ich tam nie wysyłałam.
 

Być może to ten gen artystyczny, o którym pani wspominała.

– Być może tak, bo jest w nas taki gen miłości sztuki, ale też coś takiego, żeby być odważnym, rozwijać się w różnych kierunkach, żeby robić różne rzeczy trochę inaczej niż wszyscy.
 

Przyjechała pani do Łodzi z synami… 

– Bardzo ważne jest dla mnie pielęgnowanie pamięci o ojcu i jego twórczości. Chcę, żeby synowie zobaczyli miejsce, w którym się urodziłam i z którego wyjechałam, mając niecałe trzy lata, miejsce, w którym tworzył ich dziadek. Próbowałam kiedyś dowiedzieć się, czy żyje jeszcze ktoś z rodziny Hirszenbergów, ale nie udało mi się nikogo odnaleźć. Czuję, że jestem ostatnią Hirszenberg z tej rodziny na świecie. Ojciec nie miał syna i nie mógł przekazać dalej nazwiska, dlatego ja je zachowałam – zawsze było Ofra Bruno-Hirszenberg. Co więcej, mój starszy syn Ido dostał na drugie imię Cwi – hebrajskie imię mojego ojca. 
 

Czy pamięta pani coś z łódzkiego okresu?

– Mam w głowie trzy obrazy. Mieszkaliśmy wtedy w kamienicy przy al. Kościuszki 32. Wyglądając przez okno, widziałam przeciwległą ścianę. Pamiętam również, jak byliśmy u rodziny mamy – wyszłam z tatą na spacer i było bardzo dużo śniegu. Tata zrobił z tego śniegu kulkę, którą nabił na patyk i potem cały czas z nią chodziłam. Kiedy wróciliśmy do domu, tata wstawił kulkę do miski i ona się roztopiła. Bardzo wtedy rozpaczałam. I jeszcze jedno, bardzo piękne wspomnienie z tej samej zimy. Poszłam z nianią do parku i nagle zjawił się pies, większy ode mnie. Wystraszyłam się go i upadłam. Niania podniosła mnie i postawiła na metalowej ławce z pięknymi zdobieniami. Miałam na sobie ciemnozielony płaszczyk z brązowym futerkiem i niania strzepywała z niego śnieg. Gdy w kwietniu 1986 roku przyjechałam po raz pierwszy do Łodzi, również padał śnieg. Weszłam do parku i zobaczyłam taką samą metalową ławkę z pięknymi zdobieniami. I pomyślałam sobie wtedy, że ten śnieg pada tylko dla mnie. 
 

Czy podczas tej pierwszej wizyty w Łodzi udało się pani zobaczyć kamienicę, w której mieszkaliście?

– Tak, bo bardzo chciałam odnaleźć mój rodzinny dom. W bramie bawiły się dzieci, zrobiłam im zdjęcie, po czym weszłam na górę. Nasze mieszkanie zajmowało całe piętro, było bardzo duże. Mama była stomatologiem, miała gabinet w domu, ojciec też miał swoje biuro. Gdy wróciłam tam po latach, zobaczyłam, że mieszkanie podzielono na dwa mniejsze. Zadzwoniłam do pierwszego. Drzwi otworzyła młoda kobieta, która pozwoliła mi obejrzeć wnętrze. Weszłam do jej sypialni, w której kiedyś był mój pokój i zobaczyłam ten widok z okna, który zapamiętałam. To było wielkie przeżycie, bardzo wzruszające. Ale z pierwszej wizyty w Łodzi pamiętam jeszcze coś niezwykłego. 
 

Co takiego?

– Przyjechałam do Łodzi pociągiem. Gdy wyszłam z dworca, udałam się na postój taksówek. Czekając w ogromnej kolejce, nagle poczułam coś w powietrzu, coś znajomego, ale nie wiedziałam, co to jest i dopiero później zdałam sobie sprawę, że to chyba mój organizm zapamiętał łódzkie powietrze. Dym z kominów. 
 

Później wielokrotnie wracała pani do Łodzi. 

– Bardzo lubię Łódź. To miasto ma swój urok, klimat. Mam tu takie miejsca, które są dla mnie wyjątkowe, na przykład pomnik Pękniętego Serca. Byłam tam dziś. Dzieci bawiły się tuż obok i to było takie piękne, że jednak historia nie przekreśliła tego miejsca.

2016

 
Muzeum Miasta Łodzi

Kategoria

Sztuka

Adres

Łódź, ul. Ogrodowa 15

Kontakt

tel. 42 307 26 57
Czynne:
wt., śr., czw. 10-16, pt., sob., nd. 12-18
w środę wstęp wolny na wystawy stałe
bilety na wystawy czasowe: 7 zł i 5 zł
bilety łączne (do muzeum i galerii): 12 zł i 8 zł