Zacznijmy od tego, co widać gołym okiem. Widać mianowicie jakąś dziwną dwoistość programową Teatru Nowego. Po "Komedzie" i projekcie "Boleśmian" przyszedł czas na farsę Czego nie widać Michaela Frayna w reżyserii Pawła Dangela.
Zacznijmy od tego, co widać gołym okiem. Widać mianowicie
jakąś dziwną dwoistość programową Teatru Nowego. Z jednej strony
dyrektor artystyczny Andrzej Bart co jakiś czas organizuje
konferencje prasowe, na których przedstawia ambitne założenia
programowe, z drugiej - co chwila jesteśmy zaskakiwani zapowiedzią
premiery lub premierą z zupełnie innej listy. Po "Komedzie" i
projekcie "Boleśmian" przyszedł czas na farsę Czego nie
widać Michaela Frayna w reżyserii Pawła
Dangela. Nie wiem, czy dyrektor artystyczny się pod tą
ostatnią produkcją podpisuje, wiem, że nie jest to milowy krok w
rozwoju łódzkiej sceny. A jeśli jednak jest - to raczej w w bok niż
do przodu.
Czego nie widać to tekst znany, grywany w polskich
teatrach od 1985 roku praktycznie bez przerwy. W samej Łodzi to już
trzecia realizacja - sztukę grał zarówno Teatr Nowy, jak i
Powszechny. Co decyduje o takiej popularności tej farsy o
wystawianiu farsy? Po pierwsze, tekst ma wiele zabawnych momentów,
po drugie: motyw teatru w teatrze daje szansę na inteligentną grę z
konwencją, a nawet na autotematyczne wycieczki, po trzecie wreszcie
- zaglądanie za kulisy, podglądanie kuluarów, oglądanie tego, czego
na co dzień nie widać, jest ciekawe zawsze - niezależnie, czy rzecz
dotyczy teatru, polityki czy sportu (stąd popularność telewizyjnych
reportaży z szatni, obrad pokazywanych od kuchni itp.). Można się
zżymać na podglądactwo, ale rzeczywiście najciekawsze jest to,
czego nie widać (inna sprawa, że gdy to pokażemy, to tajemnica
przestaje działać).
Sztuka składa się z trzech aktów. W pierwszym oglądamy próbę
teatralną - grupa przygotowująca się do tournee po prowincji w
przeddzień premiery składa do kupy rozlatujące się jeszcze
przedstawienie. Mają grać głupawą farsę pod tytułem "Co widać?",
której fabuła opiera się na kumulacji nieporozumień i przypadkowych
spotkań w mieszkaniu, którego wynajęcie przebywający za granicą
właściciele zlecili agencji nieruchomości. W mieszkaniu pilnowanym
przez gosposię zjawiają się dwie pary (jedna z nich to właściciele)
wykorzystujące wolny lokal jako garsonierę, jest też włamywacz i
chcący wynająć lokal arabski szejk. Co się tam po kolei dzieje -
nie podejmuję się streszczenia, zawiłości fabuły nie mogą
zapamiętać nawet aktorzy przygotowujący przedstawienie, co bardzo
denerwuje reżysera.
W akcie drugim oglądamy to samo przedstawienie, ale od strony
kulis - znane nam z pierwszego aktu kwestie docierają do widza "zza
ściany", za to dokładnie widzi on chaos panujący za kulisami, gdzie
prywatne życie i problemy aktorów mocno zaburzają przebieg
spektaklu. Wzajemne pretensje i żale wyrażane są na migi lub przez
efektowną pantomimę. W akcie trzecim wracamy do układu z aktu
pierwszego - znów oglądamy "Co widać", tym razem nie z próby, ale
ze spektaklu kończącego tournee. Widzimy kompletny chaos sypiącej
się scenicznej rzeczywistości, domyślając się już, co musi się
dziać w kulisach.
Mechanizm miał działać następująco: w pierwszym akcie
poznajemy skomplikowaną, ale w gruncie rzeczy banalną fabułę i
śmiejemy się z zabawnych powiedzonek (Uwielbiam próby
techniczne, wreszcie można siadać na meblach), śmiesznych
zachowań (wspaniale zagrana przez Marka Cichuckiego scena z
superklejem, od którego nie można się uwolnić) czy nieoczekiwanych
sytuacji (odnajdywanie ukrywanych po pokojach i łazienkach
postaci). W drugim akcie śmieszność ma narastać, zasilona
dodatkowym źródłem komizmu w postaci rozdźwięku między słyszanym
tekstem a oglądaną sytuacją za kulisami. W trzecim akcie
publiczność powinna być już w stanie niepowstrzymanej wesołości, w
którym śmieszą najgłupsze kawały. Właściwie wystarczy kiwnąć
palcem, by wszyscy ryczeli ze śmiechu. Niestety, ten mechanizm nie
działa w inscenizacji Pawła Dangela. Pierwszy akt jest za długi i
pozbawiony lekkości. W efekcie publiczność dopiero w drugim zaczyna
się naprawdę śmiać, a nie uśmiechać w duchu. Nieprzygotowana do
szaleńczych wybuchów wesołości, trzeci akt postrzega raczej jako
pozbawioną sensu przesadę w mnożeniu żartów.
Przedstawienie ma jednak dobre strony - grę aktorską,
opracowanie muzyczne, animacje ilustrujące podróże trupy aktorskiej
po Wielkiej Brytanii. Piosenka "Pokaż mi to, czego nie widać"
(standard Chattanoga Choo Choo z polskim tekstem
Przemysława Dąbrowskiego) naprawdę wpada w ucho, chce się ją
śpiewać jeszcze długo po opuszczeniu teatru). Świetna jest
scena zmiany dekoracji między drugim a trzecim aktem - obrót sceny
i pracę obsługi technicznej obserwujemy przy podniesionej kurtynie,
jakby sceniczny świat rodził się na naszych oczach. Warto pochwalić
też role Magdaleny Kaszewskiej, Przemysława Dąbrowskiego i Marka
Cichuckiego. Ten ostatni zaprezentował prawdziwy talent komediowy,
udowadniając, że usunięcie go z zespołu było błędem.