Publikujemy już drugą recenzję musicalu Łódź Story, wystawionego przez Akademię Muzyczną. Tym razem o spektaklu pisze Janusz Janyst, nota bene związany z łódzką uczelnią.
Łódź Story ze znakami zapytania
Mamy nowy (wcale nie pierwszy, jak można było tu i ówdzie
usłyszeć) musical o tematyce łódzkiej: Łódź Story.
Przypomnę, że w roku 1993 Teatr Muzyczny w Łodzi wystawił
Ziemię obiecaną Piotra Marczewskiego z librettem Ryszarda
Czubaczyńskiego – przedstawienie nie było udane i szybko zeszło z
afisza. Obecna propozycja repertuarowa (czy lepsza? – wątpię)
powstała w związku z planowanym otwarciem, mieszczącej się przy
ulicy Żubardzkiej, sali koncertowo-widowiskowej Akademii Muzycznej
im. Grażyny i Kiejstuta Bacewiczów. Poprzedni rektor zamówił u
cenionego kompozytora muzyki rozrywkowej, Włodzimierza Korcza
(będącego absolwentem łódzkiej AM w klasie fortepianu) musical z
zamiarem wystawienia go tuż po uruchomieniu nowego obiektu. Budynek
od października funkcjonuje, kompozytor z zadania się wywiązał,
można więc było wybrać się na premierę.
Korcz, być może z pobudek ambicjonalnych, nazwał swe dzieło
„musicalem operowym”, co sugeruje jakiś nowy gatunek a sens ma
mniej więcej taki, jak określenie „operowa operetka”. Okazalsza pod
każdym względem od Łódź Story, słynna West Side
Story Bernsteina (i moc innych kompozycji) zwie się po prostu
musicalem. Korcz nie wykroczył poza kategorię stylistyczną
pop-music, mimo że jego piosenki są zróżnicowane (co prowokuje
nawet zarzut eklektyzmu), czasami w swej formie „pączkują” a w
pewnym momencie pojawia się w jednej z nich mały ozdobnik
koloraturowy. Dziwną nazwę jednak miejscowa uczelnia zaakceptowała,
reklamując zarazem Korcza jako twórcę... muzyki oratoryjnej. W
wydanej w ubiegłym roku książce Łódzka strefa Polihymnii.
Z zapisków bywalca poświęciłem trochę uwagi
terminologicznym nadużyciom w nawiązaniu do współczesnych,
lansowanych w obrębie kultury masowej, tzw. oratoriów, będących
montażami piosenek. Nazwisko Korcza, jako autora kompozycji
Woła nas Pan też tam pada (nasza Akademia przygotowała
kilka lat temu wykonanie tego utworu). Teraz Szanowni Koledzy
Profesorowie ustosunkowali się do podniesionego przeze mnie
problemu w sposób zupełnie zaskakujący, redefiniując pojęcie muzyki
oratoryjnej zgodnie z subkulturowymi praktykami
marketingowymi.
Autorką tekstów piosenek oraz libretta Łódź Story
jest Monika Partyk z Krakowa, parająca się zawodowo nie tylko
pisaniem słów do piosenek, ale i, podobno, recenzji z teatrów
muzycznych. Ciekawe, jak zrecenzowałaby swoje „łódzkie dokonanie”,
które - trzeba to od razy stwierdzić – jest całkowicie chybione. Z
banalnym, jak w najsłabszej operetce, pomysłem libretta opartego na
schemacie Kopciuszka (fabrykant i prządka, którzy... po stu latach
przepoczwarzają się w poruszających się po współczesnej tzw.
Manufakturze dyrektora i jego sekretarkę) idzie w parze fatalną
wprost realizacja dramaturgiczna. Dialogi występują w postaci
szczątkowej i są infantylne. Trudno mówić o sensownej akcji, bowiem
brak czytelnego jej zawiązania (z nadzieją na nie czekałem bez
skutku kilkadziesiąt minut), rozwinięcia i jakiejś kulminacji. Na
scenie pokazany jest „szereg sytuacji” dopełnionych dźwiękami i
filmowym obrazem (o czym za chwilę). Tytułowa Story w owej
pozornej operze okazuje się więc pozorna, lecz i za słowem
Łódź niewiele się kryje, poza kalkami chyba jakichś
reklamujących miasto wydawnictw (na osobny komentarz zasługiwałaby
wpleciona w tekst promocja kontrowersyjnej postaci Jerzego
Kosińskiego).
Można by uznać, że odpowiedzialna za reżyserię, inscenizację i
ruch sceniczny Beata Redo-Dobber (też z Krakowa) niewiele już mogła
w tym stanie rzeczy zrobić. Nie sposób wszakże i do niej nie
odnieść kilku znaków zapytania. Pierwszy dotyczy – ot, choćby w
pierwszym akcie, zabawy tanecznej bez tańca. Drugi - ekranowych
wizualizacji. Redo-Dobber zajmuje się ponoć m.in. scenografią,
tylko że w sali przy ul Żubardzkiej, która w założeniu przewidziana
została także do spektakli teatralnych, dekoracji nie można
stosować, gdyż projektant, uwzględniając kanał dla orkiestry,
zapomniał o „drobiazgu” - kulisach służących do magazynowania
dekoracji, a wadliwego projektu nikt jakoś nie skorygował. W
Łódż Story dekoracje postanowiono zastąpić permanentnymi
projekcjami na wielkim ekranie nad sceną (również reżyserowała je
Redo-Dobber). Były one trojakiego rodzaju: stanowiły fragmenty
filmu Ziemia obiecana Andrzeja Wajdy, „luźne skojarzenia”
(widoczki przyrody, „łódzkie sukcesy” etc.) lub też powiększenie do
gigantycznych rozmiarów tego, co odbywało się w danym momencie na
scenie. Wszystko to, rozpraszając uwagę, grawitowało w stronę
inscenizacyjnego kiczu, który co rusz dawał o sobie znać, a np. w
chwili pokazania ogromnej reklamy portalu randkowego „Flora” albo
gołej pary przy słowach: „będziemy mieć dziecko” wręcz porażał.
Natomiast czemu miało służyć „podczepienie się” już w pierwszych
minutach pod film Wajdy, ewokujący treści i postaci (Borowieckiego,
Bauma, Welta) nieobecne w spektaklu? Czy reżyser w ogóle się nad
tym zastanowiła? Nie miało również sensu wprowadzenie „żywego
rekwizytu” - niemej osoby na wózku inwalidzkim, która mogła
być zidentyfikowana przez znających film, ale tutaj nie miała
żadnego uzasadnienia. Następna sprawa to ściągnięty z Włoszki w
Algierze w reżyserii Michała Znanieckiego koncept dotyczący
obecności na scenie kamery „filmującej” spektakl (w tym wypadku już
zresztą... wcześniej „sfilmowany”, o czym świadczyła filmowa
czołówka przedstawienia). Koncept okazał się równie jałowy, jak w
realizacji opery Rossiniego.
Można się było zorientować, że studenci Wydziału
Wokalno-Aktorskiego włożyli sporo pracy w przygotowanie swych
partii, ale efekty były nierówne. Niektórzy soliści śpiewali
piosenki w sposób operowy, co dawało nawet efekt z lekka komiczny.
Ale mogli się podobać np. Aleksandra Pokrywczyńska jako Magda
(choćby w ładnej, lirycznej piosence Świt nad Księżym
Młynem) i Michał Sobiech jako Karol Poznański. U niektórych
solistów zawodziła dykcja. Nie wszyscy potrafili „współdziałać” z
mikroportem, jednak dykcja nie była też najmocniejszą stroną,
złożonego ze studentów Wydziału Wokalno-Aktorskiego chóru,
śpiewającego już bez mikroportów. Lecz w sumie i tak strona wokalna
okazała się lepsza od aktorskiej, niewykraczającej raczej poza
amatorstwo (u jednego z solistów drażniła nawet wada wymowy).
Dość blado wypadł taniec w wykonaniu studentów Sekcji Rytmiki
oraz Sekcji Choreografii i Technik Tańca AM. Pląsy akademików
określić można mianem przedszkola w stosunku do umiejętności
uczniów każdej szkoły baletowej. Orkiestra pod dyrekcją
sprawującego kierownictwo muzyczne całości Michała Kocimskiego
radziła sobie całkiem przyzwoicie, choć i tu zdarzały się drobne
niedociągnięcia, np. niespójności w grupie wiolonczel. Ogólnie
przedstawienie nie sprawiło wrażenia produkcji profesjonalnej, lecz
miało charakter szkolny - pomijając muzykę Korcza, pozbawioną
wprawdzie wyrazistego przeboju, lecz zawierającą szereg ciekawych,
na miarę stylistyki pop, pomysłów, także instrumentacyjnych.
Uczelnie artystyczne potrafią niekiedy w dziedzinie
musicalowej i „okołomusicalowej” wspiąć się na wysoką półkę, że
wspomnę choćby o zaprezentowanym w tym roku w Teatrze Nowym na
zakończenie XXXI Festiwalu Szkół Teatralnych, znakomitym pod
względem wykonawczym spektaklu autorstwa Agnieszki Osieckiej (1964)
w reżyserii Wojciecha Kościelniaka: Niech no tylko zakwitną
jabłonie, przygotowanym przez słuchaczy Państwowej Wyższej
Szkoły Teatralnej w Krakowie. Niestety, Łódzkiej Akademii Muzycznej
nic podobnego nie wyszło, a zgoła przykre stało się patrzenie, jak
nowoczesna technika współrealizuje koncepcyjną tandetę (choć
skądinąd jest to właśnie cecha kultury masowej). I już całkiem na
marginesie: w profesjonalnym teatrze raczej się nie zdarza, by po
spektaklu wykonawcy sami sobie robili na scenie owację, a to można
było obserwować przy ul, Żubardzkiej. Nota bene akurat kończąca
Łódź Story sekwencja miała szansę ucieszyć oko – dużo
zadowolonych, młodych ludzi wśród zieleni nad wodą. Tylko że panie
librecistka i reżyser pewnie znów nie pomyślały, że w kontekście
„propagandy sukcesu” obecnej w ekranowych projekcjach można było
ową sekwencję zinterpretować jako polską „zieloną wyspę” (sic!) z
zaludniającymi ją lemingami.
Janusz Janyst