Teatr Powszechny włączył się w Rok Tuwima znakomitym spektaklem muzycznym. Tu-wim w reżyserii Jerzego Jana Połońskiego i Jarosława Stańka zaczyna się dość niemrawo, ale z każdym numerem jest lepiej. Wśród kilkunastu piosenek są prawdziwe perełki, jest zabawa słowem i dźwiękiem. Z wdziękiem.
Na środku sceny stoi wielki stół, obok wieszaki z kostiumami.
Rzecz dzieje się w nocy w jakiejś teatralnej pracowni, gdzie
magiczna siła sztuki każe strażnikowi, pracownikowi obsługi sceny,
bileterce i garderobianej śpiewać, tańczyć, poetycko przemawiać
tekstami Tuwima. Postaci, które na co dzień skryte są w cieniu,
mają teraz swoje pięć minut.
Zaczyna się od niezbyt udanej scenki, w której
ochroniarz (Arkadiusz Wójcik) przeszukuje
zakamarki zaplecza. Gdy widzi w kącie tajemniczego akordeonistę,
rzuca mu krótkie "graj!" i śpiewa Chrystusa miasta -
kompozycję zespołu Buldog. Śpiewa dobrze, gorzej naśladuje ruchy
rockowego frontmena. A może to właśnie miało wyglądać tak, jak
ochroniarz wyobraża sobie występ Kazika (wiem, że na Tuwimowskiej
płycie Buldoga był już inny wokalista).
Na scenie kolejno pojawiają pozostałe postaci - obsługujący
dekoracje niedoszły reżyser (Damian Kulec),
bileterka i prawie-aktorka (Aleksandra Listwan),
wreszcie garderobiana (Ewa Sonnenburg). Śpiewają o
ciężkim życiu, o ucieczce od niego chociaż na dzień do Tomaszowa,
wreszcie o miłości - znakomity duet Listwan-Sonnenburg w szlagierze
Hanki Ordonówny Na pierwszy znak, którym w słowo wchodzi
Damian Kulec z Mimozami. Zabawnie wykorzystano walający
się za kulisami tego scenicznego teatru rekwizyt - czaszkę
(Yorricka?), by przejść do Mieszkańców, których upiorne
duchy straszą nas z góry, z oświetleniowej rampy.
Następnie Arkadiusz Wójcik dowcipnie i z wdziękiem każe nam
się całować w dupę i w tym momencie zabawa rozkręca się na dobre -
w tekstowym przerywniku między piosenkami mamy fragment Balu w
operze, na scenie jakby ostatni bal w teatrze (przed
zapowiadanym zlikwidowaniem z przyczyn finansowych). Poprzebierani
w kolorowe szmatki aktorzy tańczą przy dźwiękach utworu Nasza
jest noc, zaaranżowanego przez Pawła
Jabłońskiego na menueta, doskonale ogrywając kontrast
między warunkami fizycznymi obu bawiących (się? nas?) na scenie
par. Karnawałowe maseczki budzą skojarzenia z operą z czasów
Mozarta, czego muzycznym odpowiednikiem stają się półżartem
wyśpiewywane koloratury. Zwłaszcza Ewa Sonnenburg ujawnia
ponadprzeciętne (nawet jak na aktorkę) talenty wokalne. Za to
Aleksandra Listwan porusza się po scenie z dynamiką i wdziękiem -
coś jak Pippi Langstrumpf po ukończeniu szkoły baletowej drugiego
stopnia. Kolejnymi przebojami wieczoru są Śmierdziel w
interpretacji Sonnenburg i Damian Kulec grający na perkusji i
jednocześnie śpiewający na tyle przekonująco o miłości, że budzący
namiętność w szesnastoletniej Wenus (sami zgadnijcie,
która z aktorek ją gra).
Scenariusz nie jest tu najistotniejszy - opowieść o ludziach
drugiego planu w teatrze służy raczej powiązaniu w całość piosenek.
Ale i w tym scenariuszu znalazły się okazje do drobnych złośliwości
pod adresem władzy, z czego publiczność zawsze się cieszy. W pewnym
momencie jeden z aktorów odczytuje zarządzenie o likwidacji Teatru
im. Juliana Tuwima. Pikanterii tej wymyślonej na potrzeby spektaklu
nazwie dodaje fakt, że łódzcy radni nie chcieli Teatrowi
Powszechnemu nadać imienia Aleksandra hrabiego Fredy, w zamian
proponując właśnie Tuwima. Oczywiście teatru na razie nikt nie
likwiduje... Minusem scenariusza jest potrójne zakończenie - Do
prostego człowieka (miało dać aktualność polityczną - coś im w
bankach nie sztymuje), Litania (znakomita teatralna
modlitwa w rytmie twista) i Łódź (zakończenie
uzasadniające tytuł). Za dużo tych zakończeń, więc jeszcze nie
kończę.
Swoją drogą ciekawe, co by wyszło z zaangażowania do występów
prawdziwej bileterki i garderobianej. Albo recenzenta... Myślę, że
to pomysł w sam raz dla znanej z demokratycznych ciągotek w teatrze
Weroniki Szczawińskiej.