Aktorska młodzież się spięła i zagrała dwanaście spektakli konkursowych i
dodatkowo, poza konkursem, trzy przedstawienia muzyczne. To była ciężka praca, a nie Dzień Dziecka.
Wszystko zaczyna się od plakatów – to one pojawiają się w mieście
kilkanaście dni przed imprezą. W tym roku identyfikację graficzną
Festiwalu Szkół Teatralnych stworzyła młoda graficzka Aleksandra
Niepsuj. Zaproponowała ludzika (trochę w stylu rysunków Marka
Raczkowskiego), który gestem czarodzieja, a może ekshibicjonisty,
odkrywa poły czerwonego płaszcza. W środku jest scena i widownia,
gdzie w fotelach siedzą cztery podobne ludziki. Celne spostrzeżenie
– aktor jest dziś kimś w rodzaju czarnoksiężnika, który ma coś z
ekshibicjonisty. Z jednej strony musi wyczarowywać postaci Rumunów
mówiących po polsku, przedwojennych harcerzy, sióstr Brontë, mrówki
i mrówkojada, z drugiej – naturalistycznie odtwarzać szekspirowskie
gwałty i z brutalistyczną szczerością symulować homoerotyczne
stosunki. A na widowni dyrektorzy teatrów z notesami – oglądają,
wybierają, przyznają punkty i angaże. Tradycyjnemu czarodziejowi
przy takiej presji pałeczka odmówiłaby posłuszeństwa, tradycyjnemu
ekshibicjoniście również…Aktorska młodzież jednak się spięła i zagrała – przez sześć
dni mogliśmy obejrzeć dwanaście spektakli konkursowych (część grana
była dwa razy) i dodatkowo, poza konkursem, trzy przedstawienia
muzyczne. Zważywszy, że wielu aktorów występowało w dwóch, a
niektórzy nawet w trzech tytułach, że oprócz przedstawień mieli
próby, że mieszkali w oddalonym od festiwalowych scen hostelu –
kwietniowy tydzień w Łodzi to była dla nich ciężka praca, a nie –
jak zapowiadał na otwarciu rektor Mariusz Grzegorzek – Dzień
Dziecka. Oczywiście festiwalowy klub nie mógł w tym okresie
narzekać na brak gości, ale integracyjna funkcja imprezy chyba nie
do końca została spełniona. Zwłaszcza że studenci mieli kłopoty z
oglądaniem przedstawień innych szkół. Po pierwsze z braku czasu, po
drugie z braku miejsca. Malutkie sale nie mogły pomieścić
wszystkich chętnych i studenci – ustawieni na końcu kolejki, za
jury, pedagogami, dyrektorami teatrów, mediami, posiadaczami
biletów i zaproszeń – czasami nie mogli dostać się na
przedstawienie. – Trochę mnie to wkurza, że nie weszłyśmy na dwa
szeroko dyskutowane spektakle – mówi Weronika Wronka, studentka
szkoły krakowskiej. – To powinien być festiwal dla studentów. Jej
koleżanka z uczelni, Karolina Głąb, dodaje: – Nie mamy silnego
parcia na nagrody. Dla mnie to mógłby być przegląd, a nie konkurs
(mimo to, a może dzięki temu aktorka nagrodę zdobyła). Może na
przyszłość organizatorzy pomyśleliby o wynajęciu większych sal,
gdyż duża, żywo reagująca publiczność dawała występującym
niesamowitą energię. Czy to przypadek, że dwa najlepsze
przedstawienia, czyli Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z
kapeluszem i Niech no tylko zakwitną jabłonie grane były na Dużej
Scenie Teatru Nowego. Oklaski w trakcie spektaklu, pokrzykiwania z
tylnych rzędów, widownia naładowana pozytywną energią – to dodawało
aktorom skrzydeł.
Cieszy fakt, że ze studentami pracują najlepsi reżyserzy. W
Łodzi zobaczyliśmy przedstawienia Krystiana Lupy, Iwana Wyrypajewa,
Małgorzaty Bogajewskiej, Łukasza Kosa, Moniki Strzępki, Agaty
Dudy-Gracz, Grzegorza Wiśniewskiego, Krzysztofa Globisza (w jury
zasiadali Anna Augustynowicz i Piotr Kruszczyński). Na ogół ci
uznani twórcy pozwalali pokazać się studentom, nawet kosztem
konstrukcji spektaklu (wyjątkiem był Andrzej Poniedzielski, który
gwiazdą swojego przedstawienia uczynił… siebie samego). W efekcie
wiele inscenizacji było po prostu za długich. Na przykład w
"Złychsnach" Agaty Dudy-Gracz spokojnie można by zrezygnować z
jednej lub dwóch części. Ale wtedy nie każdy zagrałby
pierwszoplanową rolę. Epizodyczna konstrukcja pozwala pokazać się
wszystkim i chyba dlatego jest tak często stosowana – dyplomowe
spektakle to ciągi scenek, w których z dużego zespołu na pierwszy
plan wychodzą kolejno pary aktorów. Gdy jest inaczej, reżyserzy
uciekają się do karkołomnych rozwiązań, takich jak granie jednej
postaci przez trzy zmieniające się osoby (nie jest to oczywiście
uzasadnione zmieniającym się wiekiem bohatera). Tak było w
przypadku roli Parchy z wrocławskiego przedstawienia "Dwoje
biednych Rumunów mówiących po polsku". Nawiasem mówiąc, zastanawia
popularność tego tekstu Doroty Masłowskiej, granego również przez
szkołę łódzką.
To byłoby nawet ciekawe, gdyby każda szkoła musiała pokazać
ten sam, wcześniej wybrany przez jakieś utytułowane gremium tekst.
Na razie mieliśmy pojedynek łódzko-wrocławski na "Rumunów"
Masłowskiej. Mnie bardziej podobała się wersja łódzka – w reżyserii
Małgorzaty Bogajewskiej, choćby z powodu wykonywania przez aktorów
muzyki. W festiwalowych produkcjach nie było to wyjątkiem – widać,
że od młodych aktorów wymaga się wszechstronności (Daniel Malchar
był nawet kompozytorem muzyki do "Mężczyzny…"). Ale najwyraźniej
wyższość naszego przedstawienia widać było w scenie z pijanym
kierowcą samochodu. Magdalena Drab zrobiła z epizodycznej roli
prawdziwy majstersztyk, co nie umknęło uwadze jury. A umknąć mogło
wiele. W piątkowe popołudnie i wieczór jurorzy oglądali teatr przez
siedem i pół godziny, w dodatku aktorzy nawet w niektórych
programach nie byli przypisani do konkretnych ról. Identyfikowanie
ich po zdjęciach w katalogu festiwalu nawet znawcom sprawiało
kłopot. – Pani profesor, jak się nazywa ta blondyneczka, która
grała żonę? – Ale która, bo były dwie? Ta w okularach?
Łódź lepsza od Wrocławia, ale gorsza od Krakowa. Poza podium
Warszawa, której na osłodę pozostaje tytuł Akademii Teatralnej i
nagrody za role w "Harcach młodzieży polskiej". Nie wypowiadałbym
tak kategorycznych opinii, gdyby nie potwierdzały tego nagrody
jury, publiczności i ZASP. Marta Mazurek z Krakowa zdobyła nie
tylko Grand Prix i nagrodę ZASP, grała też w spektaklach
zaproszonych na festiwale do Warszawy i Poznania. Zwycięzcami mogą
też czuć się Paulina Gałązka i Piotr Bondyra z Łodzi – docenieni
przez jury i przez publiczność. Dla mnie absolutną rewelacją były
spektakle krakowskie. Śmiem twierdzić, że takiego musicalu jak
Niech no tylko zakwitną jabłonie nie dałby rady przygotować
niejeden teatr zawodowy. Jedni woleli spektakle łódzkie, inni
krakowskie – to trochę kwestia gustu, a może temperamentu. Wiele
osób podkreślało jednak, że to zupełnie inne estetyki. Weronika
Wronka: – Jesteśmy w tym samym punkcie życia, a totalnie się
różnimy. Widać, że każda szkoła kształtuje inne gusta, inne poglądy
na temat teatru. Na czym te różnice miałyby polegać? Moim zdaniem
Kraków i Łódź to jak The Beatles i The Rolling Stones. Kulturalni,
perfekcyjni, umuzykalnieni studenci z Krakowa kontra mocni,
ekspresyjni, z jęzorem na wierzchu brutaliści z Łodzi. Kwitnące
jabłonie kontra shopping & fucking. Opozycja stara jak
świat.A teraz pora na moje prywatne nagrody: Michał Kosela z
Wrocławia – dla najlepszego aktora grającego w trzech spektaklach,
Tomasz Lipiński z Łodzi – dla najlepszego Rumuna mówiącego po
polsku, Michał Bartczak z Łodzi – dla najlepiej zapowiadającego
studenta III roku (codziennie słyszeliśmy ten sam tekst o
sponsorach i zasadach głosowania, Michał wygłosił go najlepiej),
Piotr Grobliński – dla najbardziej spoconego widza, przed
spektaklem "Złesny", gdy w koszuli i marynarce czekałem na
wpuszczenie na widownię (hołduję archaicznemu zwyczajowi chodzenia
do teatru w marynarce jednak), wreszcie Antoni Milancej – za
najlepszą kreację stworzoną słowem (za rolę Kułygina w "Złychsnach"
Agaty Dudy-Gracz) – nagrodą jest zdjęcie na okładce
Kalejdoskopu.
Antoni Milancej zagrał Rabbiego w "Shopping & Fucking", a
także m.in. Kułygina w "Złychsnach", gdzie w mocno skróconej wersji
Trzech sióstr zrobił ze swojego bohatera główną postać. – To nie
jest idiota, który nie widzi, co się dzieje. To bohater tragiczny,
który chce zrozumieć swoją żonę – mówi aktor, którego zaangażowanie
doceniła również sama reżyserka, zapraszając go do udziału w swoim
krakowskim przedstawieniu Każdy musi kiedyś umrzeć, porcelanko w
Teatrze im. Juliusza Słowackiego (premiera 9 maja). Na stronie
festiwalu w rubryce „ulubiona kwestia” Milancej zacytował Kułygina:
Jesteś moją żoną, a ja mimo wszystko jestem szczęśliwy. Zapytany,
czy był to wybór ironiczny, odpowiada: – Ta kwestia była dla mnie
wielką trudnością. Długo myślałem, jak to powiedzieć, żeby odnaleźć
w niej dramat tego człowieka.