Z BRONISŁAWEM WROCŁAWSKIM rozmawialiśmy
kilka dni po ostatnim w Teatrze im. Jaracza przedstawieniu Sex, prochy i rock
and roll. Aktor udzielił nam wywiadu w Szkole Filmowej – siedzieliśmy w jednej
z sal, a na korytarzu kłębił się tłum kandydatów na pierwszy rok studiów
aktorskich…
Piotr Grobliński: Na pożegnaniu z tytułem chyba się
pan wzruszył? Tak to przynajmniej wyglądało.
Bronisław Wrocławski: Nie ma co ukrywać. Wie pan, to prawie
osiemset przedstawień, granych w różnych miejscach, w całej Polsce
i nie tylko. Od Ameryki, bo i tam wylądowaliśmy swego czasu, przez
czeski Cheb, do Egeru na Węgrzech, od góry do dołu. W naszym
teatrze graliśmy to na różnych scenach. W sumie 789 razy.
789? Na torcie, który pan dostał, było
mniej…
Tak, bo nie policzyli przedstawień ze Stanów Zjednoczonych. W
Chicago graliśmy w teatrze, obok którego spali polscy żebracy. Jak
było zimno, to oni na noc chowali się do śmietnika. Polska
publiczność na spektaklu płakała, bo wszyscy znali te obrazki. W
każdym razie, gdyby przeprowadzić prostą statystykę – trzy godziny
tak mniej więcej spędzane przy każdym przedstawieniu (choć teraz
coraz wcześniej przychodzę do teatru) razy 800 przedstawień, to
daje 2400 godzin, dzięki Bogu.
Sto dni.
Sto dni, na okrągło przebywałem, można powiedzieć, z
Bogosianem, z tymi monologami. To chyba trochę wejdzie w krew,
wejdzie w głowę, wejdzie w duszę, w serce, w mięśnie. Człowiek się
przyzwyczaja, więc jest pewien żal. Ale jest też trochę ulgi,
odchodzi pewien obowiązek. Bo to trzeba ciągle podtrzymywać,
pamiętać, może nawet nie sam tekst, ale całą tę figurę mierzenia
się z kilkoma postaciami, tę figurę zalecaną przez reżysera Jacka
Orłowskiego. Co jakiś czas dzwoniłem do niego przed spektaklem z
pytaniem: Jacek, o czym ja mam mówić? Patrz, co się stało w
telewizji, o tym świecie gadaj. Pytałem też czasem mojej pani
inspicjentki, co ja mam dzisiaj powiedzieć, a ona żartowała: na
wszelki wypadek zacznij od dobry wieczór, potem się jakoś
ułoży.
Licząc dwa kolejne monodramy, ustanowił pan chyba
jakiś rekord…
Tysiąc trzysta przedstawień jednego autora to jest dość dużo.
Nie śmiem się mierzyć na rekordy z moimi świetnymi kolegami – Jan
Peszek gra już chyba od 38 lat „Scenariusz dla jednego aktora”,
musiał to zagrać parę tysięcy razy. Ale i pan Stuhr gra ciągle
„Kontrabasistę”, też pewnie kilkaset, może i więcej razy. Tak że tu
nie chodzi o liczbę, tu chodzi o to, że tekst wydawał się ciągle
potrzebny. Mój monodram zdaje się dzisiaj niektórym już tylko
kabaretem, ale nawet jeśli, to kabaretem drapieżnym, z pewnym,
odważę się to powiedzieć, społecznym przesłaniem.
Co ten tekst chce nam powiedzieć?
Pokazuje świat takim, jakim jest, może go trochę wykrzywia w
zwierciadle teatru. Oto patrzcie, wśród jakich ludzi żyjemy. Ty
jesteś jednym z nich – to są obrazy z wystawy. Idziemy ulicą, obok
nas przechodzą jacyś ludzie, zawsze się zastanawiam – co oni myślą?
Myślą o seksie, prochach i rock and
rollu?
Hasło Seks prochy i rock and roll jest zawołaniem
hipisów, prawda? Sprzed wielu, wielu lat. W programie, który 18 lat
temu dostałem, przytoczono wypowiedzi Erica Bogosiana. O ile dobrze
pamiętam, on tam mówi, że to jest o jego znajomych. Patrzcie, co
się stało z nami hipisami, ludźmi, którzy marzyli o wolności,
otwartości. Założyliśmy kołnierzyki, staliśmy się takimi
bezdusznymi bogaczami albo żebrakami. Myśmy tego ruchu tak w Polsce
nie przeżywali, ale Bogosian, który jest mniej więcej w moim wieku,
mógł się tam na to napatrzeć. Ten świat nas wykręca, ta
rzeczywistość – czy ona będzie się rozgrywać w Ameryce, czy w
Polsce.
Skąd się wziął pomysł na to
przedstawienie?
Rok przed rozpoczęciem prób z Jackiem Orłowskim skontaktował
się ze mną telefonicznie pan Sławomir Chwastowski, autor
tłumaczenia. Powiedział, że w dzieciństwie chodził na moje bajki do
Powszechnego, że teraz jest tłumaczem i ma dla mnie tekst.
Poprosiłem, żeby przesłał. Kiedy to przeczytałem, instynkt mi
podpowiedział: tu jest coś kapitalnego, może i nowatorskiego. Ale
jakieś ostre to się wydawało 18-19 lat temu…
Chodziło o przekleństwa?
Tych przekleństw nie było wcale tam tak dużo, tyle, co kot
napłakał. Naprawdę. Chodziło o ostrość wypowiedzi, te postacie,
wyraziste, ale jakieś okrutne, wie pan, każda z jakąś swoją myślą,
z jakimś swoim fetyszem wręcz, o czymś marząca, coś wyrażająca. Ten
apokaliptyczny obraz świata. Nie od razu odważyłem się pokazać to w
teatrze, nauczyłem się paru kawałków i gdy w towarzystwie się
spotykaliśmy, to mówiłem fragment. Pytałem: Co by było, gdybyście
to na scenie usłyszeli, chcielibyście? A ludzie różnie odpowiadali,
ale po roku zacząłem próby z panem Chwastowskim. Ale jakoś nie
szło, nie będę taił, on zresztą to wie, więc to żaden wstyd i
kłopot. Była taka poważna rozmowa, że nam razem nie wychodzi, ale
że mam reżysera, godnego, z którym już byłem po dwóch robotach, po
,,Tutamie” w Teatrze Powszechnym i po ,,Przyszedł mężczyzna do
kobiety”. Kiedy dałem to Orłowskiemu, powiedział – jeszcze byliśmy
na pan – panie Bronisławie, to jest to! Tylko nie wiedział, jak to
ugryźć. No bo takiej sztuki tutaj jeszcze nie było!
A dyrekcja się zgodziła?
Dyrekcja trochę płakała, że za ostro, że to, że tamto. Ale się
zgodziła. Grzesiek Małecki miał robić dekorację. To, co myśmy
przeszli w czasie dwóch i pół miesiąca prób: od girland, łuków
triumfalnych, człowieka orkiestry, który z walizkami wchodzi,
przebiera się. I tak powolutku myśmy wszystko wyrzucali, wyrzucali
i oczyściliśmy scenografię tylko do podestu i wieszaka. Na Małej
Scenie zaczęliśmy grać, 24 maja 1997 roku była premiera. Dyrekcja
nie wiedziała nawet, jak mi zapłacić – no bo niby monodram, ale
osiem postaci. W maju zagraliśmy kilka przedstawień i jeszcze w
czerwcu dograliśmy. Przed końcem sezonu 10 przedstawień zdążyłem
zagrać. Wyglądało to na pewien sukces! W pierwszym roku grania
dałem chyba sto przedstawień. I tak się zaczęło.
To dlaczego koniec? Chętni do oglądania przecież
są.
Chętni są, owszem. Ostatnio zaproszono mnie do radia i
dzwoniło wielu widzów. Jeden był pięć razy, drugi dziesięć. Mam
takich widzów stałych, proszę pana, którzy zawsze przychodzą na
pierwsze przedstawienie w sezonie i na ostatnie. Pan rozumie, oni
musieli to obejrzeć 36 razy. Jakaś pani mnie w banku pyta: wie
pan, może bym jakiś bilet dostała, bo ja chciałam pójść, jak miałam
13 lat, ale mama mi nie pozwalała wtedy na ,,Seks, prochy i rock
and roll”.
No więc dlaczego koniec?
Dyrekcja dość odważnie zdecydowała o zdjęciu dwóch pozostałych
tekstów Bogosiana: „Czołem wbijając gwoździe w podłogę” oraz „Obudź
się i poczuj smak kawy”. Wydało mi się, że to będzie jakieś
nieuczciwe wobec publiczności, żeby grać tylko „Seks, prochy i rock
and roll”, bo to – jak mi tłumaczono – lepiej idzie. Robiliśmy dwa
następne przedstawienia, żeby one się w pewnym sensie dopełniały.
Według naszej idei to były trzy podróże: jedna, nawet wprost tak to
nazywam, była podróżą po zakamarkach miasta, druga po zakamarkach
duszy, a trzecią nazywam podróżą w poszukiwaniu człowieka. Więc
wydawało mi się trochę nie fair, że to utrzymać ma się tylko jako
produkt. Mam czystsze sumienie, że się teatrowi zwróciło. Nie
musiał chyba dopłacić do żadnego z przedstawień.
Pan nie miał dosyć?
W teatralnej formule byłem już tym zmęczony. Ale grać
będziemy. Dyrekcja się na to zgodziła, odpuści nam te
przedstawienia, może odda parę łachów, a jeśli nie, to zrobimy
swoje. I zagramy, może już w październiku. Próbkę zrobimy w ramach
fundacji, którą założyliśmy razem z panem Orłowskim i dwójką
młodych aktorów, panem Marcinem Łuczakiem i panem Wacławem
Miklaszewskim, asystentami z Wydziału Aktorskiego. W fundacji,
która przez rok była w ukryciu i w ciszy, teraz zacznie swoją
działalność od premiery, może trochę w zmienionej formie, w innym
miejscu, może trochę odświeżymy te przedstawienia.
Tekst się nie zestarzał?
18 lat temu to było nowatorskim wydarzeniem, no, w miarę
nowatorskim. Może nie odkrywczym, ale jednak nowym, bo takich
przedstawień nie było. Monodram to jedna osoba na scenie, coś tam
gada do szafy, ściany, a tutaj było jednak w pewnym kontakcie z
widzami. Nowatorskie przez to, że był to jednak w pierwszej części
szalenie wyrazisty dialog wręcz z widownią, z wybraną postacią.
Dialog. Nowatorskie przez to, że było stawianiem widza może w
trochę niewygodnej sytuacji. Trochę w porównaniu z tym, co się
dzisiaj stosuje. Sam wielokrotnie widziałem wiercących się pod moim
okiem w tej rozmowie widzów, którzy czuli się niewygodnie. Jeśli
wtedy, 18 lat temu, można było odnieść wrażenie, że nasze
przedstawienie odrobinkę jeszcze wyprzedza rzeczywistość, to dziś
rzeczywistość już je dogoniła, ba, może i przegoniła.
Rzeczywistość społeczna?
Tak, to, co się u nas dzieje, może już wyprzedziło „Sex,
prochy i rock and roll”. Ale mamy zapas innych monologów, bo myśmy
użyli tylko osiem, a tam z różnych innych programów Bogosiana można
by jeszcze parę wykorzystać.
Podobno pan Orłowski kandydował na dyrektora
artystycznego Teatru Jaracza i przegrał – to nie był powód zdjęcia
pańskich monodramów?
O tych wyborach nie chcę za dużo mówić, odbyły się takie
półprywatne wybory aktorów, nie wiem, co z tego wyjdzie. Tak się
stało, że wybrano kogoś innego. Młodzi ludzie marzą pewnie o innym
teatrze, tym modnym teraz teatrze, który dla mnie jest trochę obcy.
Może nie wierzą już w stary teatr (nawet ten nasz spektakl był dość
klasyczny, żadnej figury tam nie było), teraz mówi się o
dekompozycji, reinterpretacji, o edukacji widowni.
O projekcjach?
O tym już w ogóle nie mówię, że zamiast aktora jest z tyłu
projekcja jego zasmarkanego nosa. To jest bardzo ciekawe, sam będę
próbował dotykać tego, choć z oporami. Dzisiaj mamy w tylu
dziedzinach tyle różnorodności, że się trudno w tym połapać.
Dlatego uważam, że dziś tym bardziej teatr powinien być przede
wszystkim bardziej zrozumiały dla widza.
Czy patrzy pan inaczej na ten tekst po 18 latach? Czy
coś innego jest w nim ważne?
Za pozwoleniem autora wiele sam w nim zmieniłem. Parę lat temu
przyjechał tutaj Eric Bogosian, oglądał parę przedstawień, nawet mu
się podobało. I on nawet nas zachęcał do zmian. Dlatego wciąż
pojawiają się nowe rzeczy…
Ośmiorniczki…
Ależ ośmiorniczki były od samego początku i nagle
rzeczywistość dogoniła tekst. Tak, ośmiorniczki były zawsze. Ale
fragment o wojnie zmieniam, mówię a to o Syrii, a to o miejscu,
gdzie jest aktualnie wojna. Zmieniam za pozwoleniem reżysera:
podsłucham jakąś żebraczą gadkę, jakieś hasło z telewizji wsadzę,
reklama jakaś najbardziej idiotyczna się przytrafi, to ją wtykam.
Familiada?
Familiada też zawsze była. Ale dzisiaj doszedł nowy program
„Warsaw Shore”. No przecież to jest cudowny program, który powinni
wszyscy oglądać. Po 16 takich programach mamy naród kretynów i
idiotów, bęcwałów, głupków, i co pan jeszcze chce. Ludzie powinni
wyjść na ulicę i powiedzieć: „Warsaw Shore” zamykamy i tylko pod
kontrolą będzie. Oczywiście, język też trochę zmieniam, bo, jak
powiedziałem, tam nie było przekleństw na początku. Ale jednak
wyszło na to, że dziś inny język się słyszy.
A czy zmienił pan swoje myślenie o tym tekście? Na
przykład, że kiedyś coś było ironiczne, a teraz bardziej z jakimś
namysłem czy z czułością jest przez pana
wypowiadane?
O, tu ma pan rację. Tak się stało z niektórymi tekstami.
Zbierający Butelki, ten, co trzyma się zawsze słonecznej strony
ulicy, miał swoją ewolucję. Mój bohater też znalazł się w takiej
sytuacji, on musi utrzymać w sobie choćby tę radość, znaleźć we
wszystkim dobrą stronę. Tak, dno, upadam, ale będę się trzymał. To
było o chorym psychicznie człowieku, który gdzieś z kimś musi
porozmawiać. Ten akurat rozmawia, według mnie, z Bogiem, ale do
Boga doszliśmy dopiero dziewięć lat temu, bo wcześniej mówiłem do
wybranego, jednego człowieka, jakbym z każdym chciał rozmawiać. A
po dziewięciu latach mówię: przecież on rozmawia z Bogiem, to jest
monolog do jego wyobrażonego Boga, którego widzi w słońcu, kiedy
wstaje dzień.
Ale to pan do tego doszedł, nie
reżyser?
Tak, ja. A wie pan, skąd się wziął pierwowzór tej postaci? Na
rogu Wólczańskiej i Zielonej widywałem parę starszych ludzi, a
potem on został sam, kobieta zniknęła. Płaszcz mu się zaczął
strzępić, ale on jeszcze trzymał pewien sznyt, myślałem sobie
zawsze, że to jest jakiś nauczyciel, profesor. I nagle widziałem
jego upadek, ale wrażliwość i rozsądek zostały.
Pańscy bohaterowie się zmieniali, bo zmieniał się pan?
Czy może świat wokół pana?
Świat też się zmienił, widzę to przy pierwszym monologu o
żebraku. Na samym początku, jak wychodził ten żebrak, 18 lat temu,
kiedy byliśmy na początku transformacji, to pan wie, ile ja
zbierałem pieniędzy…
Do tego kubeczka?
Do kubeczka. Proszę pana, co trzy tygodnie bankiet robiliśmy w
teatrze, poważnie mówię. Nie za duży, ale bankiet. I proszę sobie
wyobrazić, mija 18 lat i nie dają. Co się w nas zmieniło? Ludzie
mieli 18 lat temu odruch pomocy biednym. Dziś mijamy Cygankę z
dzieckiem, żebraka, mijamy i nas to w ogóle nie obchodzi.
Pewnie oszukują...
Mówimy, że oszukują, ale wtedy nie sprawdzaliśmy, czy to
prawda. Dzisiaj na pewno oszukują. Tak pięknie się odbija w lustrze
przedstawienia ten świat.
A dowiedział się pan z tego tekstu czegoś o sobie, o
życiu?
Tak, te teksty zawierają pewne kapitalne myśli, nawet niektóre
nazywam złotymi. Z niektórymi ciągle nie mogę sobie dać rady, bo
wie pan, ja mam w ogóle obyczaj przychodzenia na każde
przedstawienie z egzemplarzem tekstu. Młodzi koledzy się ze mnie
śmieją, bo oni umieją na pamięć. Ja też umiem na pamięć, tylko tu
nie o to chodzi, przeglądam tekst przy każdym przedstawieniu, bo
ciągle mam kilka zdań, których nie rozumiem. Nie wiem, gdzie
popełniam błąd, ale słyszę, że to nie wychodzi. I wie pan, zawsze
kilka takich zdań znajdę, z którymi nie daję sobie rady. Niektóre z
tych postaci jakoś tam się do mnie odnosi: mam chałupkę na
wsi, nie mam co prawda czterometrowego muru posypanego szkłem.
A grilla?
Ja akurat jestem przeciw. Nie lubię, cuchnie jak cholera,
dymi. Nigdy nie miałem do tego cierpliwości.
A używa pan sformułowań ze sztuki w życiu
codziennym?
Nie, aż tak to nie. Szczerze mówiąc, to cały ten zawód odbija
się na mnie dopiero po kilkunastu latach. Jakaś sztuka schodzi z
afisza, mija kilkanaście lat, a ja – okazuje się – byłem do niej
wyjątkowo przywiązany. Tak było z „Mein Kampf” – rzecz o epizodzie
z życia młodego Hitlera, który przyjeżdża do Wiednia zdawać do
akademii sztuk pięknych i mieszka w przytułku dla Żydów. I ci Żydzi
edukują tego młodego Hitlera. Tam była kupa złotych myśli, np.
Hitler, nie nadużywaj mojego człowieczeństwa, ja cię
proszę! Fantastyczne.
A lubi pan rock and rolla?
Kiedyś lubiłem bardzo! Słuchałem, a czy tańczyłem? No, czasem
mi się zdarzało.
Słuchałem, czyli już nie słucham?
Słucham czasem, ale wie pan, bez przesady, żebym się tak
upajał rock’n’rollem. Znam pochodzenie tytułu, rozważaliśmy z
reżyserem zmianę, ale w końcu zachowaliśmy oryginalny. Bo wydawał
się jednak najskuteczniejszy, najbardziej atrakcyjny.
A dalsza część tytułu?
Prochów nie nadużywałem jakoś nigdy, szczerze mówiąc. O tym
nie można mówić do gazet, bo przekręcą.
Będziemy autoryzować.
Kiedyś zaproszono mnie na jakieś poważne spotkanie z młodzieżą
poświęcone właśnie narkotykom… Ja jestem przeciwnikiem, nigdy tego
nie używałem, ale w celu sprowokowania pewnej sytuacji,
powiedziałem: no co to za problem, ja sam parę razy zapaliłem, a i
na użytek tego zebrania poprosiłem młodych znajomych, żeby mi
dostarczyli, żebym posmakował tych dopalaczy. Co było, oczywiście,
nieprawdą. Chciałem obnażyć sztuczne dmuchanie sprawy, chciałem im
powiedzieć: wydajecie państwo grube pieniądze, a nie zajmujecie się
tym, co jest istotne. Ludziom trzeba dać robotę, to im się trochę
polepszy i pewnie ich dzieci nie będą musiały używać dopalaczy.
Następnego dnia ukazał się artykuł, że Bronisław Wrocławski ,,brał
dopalacze”.
Teraz są egzaminy. Gdyby student powiedział jeden z
tych monologów?
To się zdarzało! Ja już słuchałem tych monologów, nawet na
egzaminach. Czerwony się robiłem, pociłem się za niego. Myślę
sobie: Boże, też wziął sobie na głowę zadanie. Nawet były kiedyś
takie próby, prowadziłem przecież nieraz kurs prozy w szkole, i
młodzież mnie prosiła, że może byśmy ten monolog zrobili. Rzadko im
się udawało utrzymać tempo podobne do mojego.
Tak szybko pan mówi?
Na początku grałem godzinę i dwadzieścia pięć minut, teraz
godzinę czterdzieści pięć. Oczywiście, kilka zdań jest dodanych,
coś się zmieniło w tekście, ale nie ma co ukrywać, oddech już nie
ten po 18 latach.
A czy do każdej z tych postaci pan dobierał sobie
jakąś fizyczność, że ten to na przykład ma chorą nogę, a ten to
chodzi w charakterystyczny sposób?
Wie pan, w jednej pracy magisterskiej, bo trzy prace
magisterskie poświęcone mojemu przedstawieniu czytałem…
Doktorat z seksu, prochów i rock and rolla też
był?
A żeby pan wiedział, oceniany przez panią profesor
Korzeniowską. Więc w tej pracy magisterskiej pisano o typowym dla
Stanisławskiego elemencie tak zwanych działań fizycznych. Jest
czysty, klarowny obraz działań fizycznych. Tylko ja sam nie wiem,
proszę pana, czym są czyste działania fizyczne, no a te figury to
pewnie od Michaiła Czechowa, taki gest psychologiczny równie dobrze
może pochodzić z gestu fizycznego. To się wszystko kształtowało w
ciągu tych 18 lat. Na pewno każda figura tworzy swój świat, a więc
musi być bardzo charakterystyczna dla tego swojego świata. Musi
mieć odpowiednie gesty.
A z tych ośmiu postaci, którą pan lubi? To pytanie
padło już pewnie wiele razy.
No, może nie tak wiele, ale ja nie umiem na nie odpowiedzieć.
To dzieci naszej wspólnej wyobraźni: autora, reżysera i mojej,
obdarzam je wszystkie jednakową miłością.
Czyli nie ma wśród nich dobrych i
złych?
W każdym przecież znajdujemy usprawiedliwienie, na tym to
polega, że każda z postaci ma usprawiedliwienie swoich poczynań.
Autor tego nie ocenia, autor daje pożywkę, a wy sobie sami
odpowiedzcie. Dla mnie te wszystkie postaci to są obrazki z wystawy
ludzkich figur. Nie pokażemy całej galerii, prawda, ale typowe
obrazy: z dna, z góry, ze środka.
No właśnie tego środka to za bardzo nie
ma.
Blokers może być ze środka, ten siedzący w więzieniu, który
odnosi się do Boga. Świętej pamięci wielki aktor łódzki Bogusław
Sochnacki po jakimś roku poszedł na to przedstawienie i mówi:
wiesz, ja nie lubię tych monodramów, bo to przecież jakieś
takie głupie. Ale to dobre było. Dobre było. Tylko tego monologu
prawie że konradowskiego – tak to powiedział – to nie mów,
bo to nieładnie tak jest, wiesz, żeby w więzieniu siedział bandyta
jakiś i tak do Boga przemawiał.
Każde miejsce jest dobre do rozmowy z
Bogiem.
A wie pan, że kiedyś graliśmy w ewangelickim kościele świętego
Mateusza. Przyszli pastorowie i zaprosili mnie na zjazd młodzieży
ewangelickiej. To będzie dla nas wspaniały przyczynek do rozmów:
być czy mieć. Oni to znaleźli w tym. Byłem przerażony, prawie 900
dzieciaków było, młodzieży. Bez mikrofonu próbowałem to robić.
Zaczynam mówić i czuję, że młodzież tego nie słyszy! No to ja
naciskam więcej, i czuję, że oni nie słyszą. Dopiero, jak użyłem
wszystkich moich sztuczek technicznych, poczułem, że słyszą,
obejmuję jakoś te 900 osób bez mikrofonu. I wtedy pomyślałem sobie:
mój Boże, jestem przy czwartym zdaniu, a tu przede mną jeszcze 36
stron tekstu! To nie dziwota, że na końcu omdlałem za ołtarzem.
A te postaci pan jakoś na swój użytek
nazywa?
One mają swoje imiona w sztuce. Zbierający Butelki, Burak czy
– jakby to powiedzieć po naszemu – Byczy Kark, takie amerykańskie
określenie kogoś nieczułego na nic. X-blue to ten, co siedzi w
więzieniu. Ja go nazywam: Ten, Który Się Wadzi z Bogiem. Z kolei
Zagubiony Blokers to jeden z chłopaków żyjących na tych naszych
osiedlach, którzy nie mają komu ufać. No to on ufa koledze,
znajduje sobie wyrocznię. To straszne, ale tak jest – opuszczeni
młodzi ludzie.
Na koniec chciałbym zapytać o współpracę z reżyserem.
Jak to się rozwija przez te wszystkie lata – przy drugim, trzecim
spektaklu?
To była przygoda, momentami nawet bolesna. Przy drugim
spektaklu mieliśmy taką zapaść, żeśmy się pogubili trochę. Ja
szczególnie. Myślałem sobie, że tak gładko to pójdzie, ale wcale
gładko nie poszło, bo też Jacek Orłowski jest bardzo pilnym i
porządnym reżyserem. I on mówi: Bronek, ja to już widziałem, na
to mnie nie nabierzesz. Bo mnie się wydawało, że to będzie
łatwiejsze.
W drugim był kryzys, a w trzecim?
Trzeci monodram jest dla mnie najciekawszym i ciągle jeszcze
pełnym tajemnic przedstawieniem. No dobrze, naśmialiśmy się,
naśmialiśmy, ale tak naprawdę chodzi mi o to, że jeszcze raz
spróbujmy porozmawiać. O życiu – moim i waszym. Takie hasło mi
przyświeca. Obudźcie się i poczujcie smak kawy – tak chciałoby się
zawołać do ludzi.
To pan ten spektakl wymyślił czy reżyser? Był pan już
wtedy gwiazdą tego gatunku…
Zawsze rządzi reżyser, to on powinien wyznaczać pewne
kierunku, a ja mogę starać się najlepiej jak umiem wypełnić je
sobą. Gwiazdą nie byłem. To autora znaliśmy, autor był
rozpoznawalny, jego teksty. Ale pozwolił nam na użytek naszej
rzeczywistości trochę te swoje programy pomieszać. Niektóre
monologi wzięliśmy z innego tytułu – „Gabinet luster” to się
nazywało. Oczywiście za zgodą Bogosiana.
Chyba już musimy kończyć.
Tak, przepraszam, ale mam jeszcze
egzamin…
Wywiad - w skróconej wersji - ukaże się we wrześniowym
numerze "Kalejdoskopu". Spektakl "Sex, prochy i rock & roll" będzie w październiku grany w AOiA.