Wywiad z Lilu, aktorką zespołu Impro Atak, raperką, wokalistką biorącą udział w projekcie „Panny Wyklęte”.
Wywiad z Lilu, aktorką zespołu Impro Atak,
raperką, wokalistką biorącą udział w projekcie "Panny wyklęte".
Rozmawia Piotr Grobliński.
Wydajesz płyty w wytwórni PAL6. To znane
wydawnictwo?
Moje własne, musiałam je zresztą zawiesić. Nie miałam czasu na
tę całą papierkową robotę. Więc przy następnym materiale wrócę do
korzeni i wydam go u kogoś znajomego. Na razie nie chcę mówić hop,
bo jeszcze do tego daleko.
A powiesz jeszcze hip? Czy już koniec z tym
gatunkiem?
Hip już powiedziałam i chyba postawiłam kropkę. A może
średnik? Nawet chciałam sobie wytatuować średnik na znak, że nie
chcę się zarzekać, deklarować, że na pewno już nigdy. Myślę jednak,
że nie zrobię już całej płyty rapowej. Przyznam szczerze, że po
zetknięciu z publicznością teatralną i po koncertach Panien
Wyklętych widzę różnicę – publiczność hip-hopowa, co jest też naszą
winą, nie dorosła razem z nami, to nadal jest muzyka dla
nastolatków. W Polsce nie ma miejsca dla rapu trochę wyższych
lotów, czyli na bardziej inteligentną, poetycką stronę tej muzyki.
Inaczej jest na świecie?
Oczywiście. W Polsce zresztą też jest kilku wykonawców z
pogranicza poezji, na przykład Łona – moim zdaniem następca
Kabaretu Starszych Panów. Ten nurt jest jednak bardzo niszowy.
Dominują przekleństwa, osiedlowe klimaty i dziecinne
przechwałki…
Po pierwsze: hip-hop już dawno nie mówi o problemach osiedla.
Po drugie: to jeden z najtrudniejszych nurtów muzycznych, w którym
ma się tylko słowo i rytm, nie można niczego przykryć melodią.
Łatwiej jest napisać zwykłą piosenkę – wiem, co mówię, mam
doświadczenia w obu gatunkach. W dobrym rapie są takie niuanse
słowne i rytmiczne, że prędzej czy później to będzie klasyka
omawiana w szkole. Natomiast odbiorca tej muzyki jest bardzo
niewdzięcznym partnerem dla wykonawcy. Mówię to z perspektywy lat,
kiedy grałam koncerty – grałam po knajpach, dla pijanych ludzi,
późna nocą. Takie rozrywki też są potrzebne, ale w porównaniu z
teatrem to jednak jest różnica. Poza tym rap jest bardzo mocno
osadzony w Internecie, gdzie anonimowość pozwala na wiele. A co do
przekleństw: uwielbiam soczystość polskich przekleństw, bo lepiej
sobie przekląć niż komuś przywalić. Bluzgi spuszczają trochę
powietrza z tego balonu jadu i złości. Ale artysta musi mówić o
różnych rzeczach w sposób, w jaki nikt inny nie potrafi. Każdy
potrafi powiedzieć „K… mać”, chodzi jednak o to, by o swojej złości
opowiedzieć w sposób niezwykły.
Tak sobie ładnie rozmawiamy, ale kto mi właściwie
odpowiada: Lilu czy Aleksandra Agaciak?
Aleksandra „Lilu” Agaciak – tak staram się teraz
przedstawiać w wywiadach. Ale Lilu jest prościej, tak wszyscy na
mnie mówią.
To jak Piotr „Liroy” Marzec. Raperzy nie mogą
występować pod nazwiskiem?
Pseudonimy, albo lepiej ksywki, to urocza pozostałość z
lat młodzieńczych, kiedy byliśmy młodymi, gniewnymi hip-hopowcami.
Oczywiście można rapować pod nazwiskiem – znam takich artystów.
Poza tym w Internecie można sobie łatwo znaleźć czyjeś dane.
TO ZACZNIJMY JESZCZE RAZ, PORZĄDNIE
Piotr Grobliński: Skoro występujesz pod tym samym
pseudonimem na koncertach rapowych i w zespole Impro Atak, to
znaczy, że tych aktywności nie rozdzielasz?
Aleksandra „Lilu” Agaciak: Nie zastanawiam się nad tym, co mi
się bardziej opłaca, jak to rozdzielić czy połączyć. Ta moja ksywka
to dowód, że życie zawodowe wymieszało mi się z prywatnym. Moi
współpracownicy to bliscy mi ludzie – pracuję z przyjaciółmi,
którzy wiedzą o mnie wszystko. W gruncie rzeczy bardzo się z
tego cieszę.
A tak procentowo – ile jest w tobie aktorki, a
ile raperki?
Kolejna rzecz, którą chciałam sobie wytatuować, to sinusoida.
To wszystko faluje. Tak naprawdę nie ma wyraźnych granic między
muzyką, improwizacją, teatrem. W teatrze śpiewamy, w muzyce
improwizujemy. Ostatnio próbuję to wszystko jakoś uporządkować.
Jakie są twoje związki z
aktorstwem?
Jestem po prywatnej szkole aktorskiej, bo gdy wymyśliłam, co
chcę w życiu robić, na zdawanie do szkół państwowych było już za
późno. Niestety, tak to u nas działa, a przecież można odkryć w
sobie jakiś talent czy potrzebę trochę później. Ja odkryłam i
staram się je realizować. Gram w Impro Ataku, występuję też w
serialu, czekam na kolejne propozycje.
Jaka to była szkoła?
Akademia Humanistyczno-Ekonomiczna, wypuściła tylko trzy
roczniki. Ja trafiłam na cudownych ludzi, większość mojej grupy
dostała się później do szkół państwowych. To byli ludzie zaraz po
maturze, więc żartom na temat mojego wieku nie było końca.
Siedzieliśmy w szkole od 8 do 20, a potem szliśmy do mnie na piwo,
by dalej przegadywać teksty. Chęć pracy była niesamowita.
I co z tej chęci wynikło?
Zagraliśmy dyplom, zresztą w Łódzkim Domu Kultury.
Niestety, tylko raz. Szkół prywatnych (zresztą podobnie jak
lalkarskich) nie zaprasza się na Festiwal Szkół. A szkoda. Mógłby
przecież być tydzień poświęcony szkołom państwowym (miałby większy
prestiż) i tydzień dla szkół prywatnych. Tam też są talenty.
Wydarzenia kulturalne powinno się rozbudowywać, a nie ograniczać.
Przecież Łódź jest miastem otwartym, nigdy nie mieliśmy patrzącej
na innych z góry bohemy jak w Krakowie.
A skąd się wzięłaś w zespole Impro
Atak?
To ciekawa historia, przy czym ja ją pamiętam inaczej i Jacek
Stefanik, czyli nasz lider, pamięta ją inaczej. Z Jackiem znamy się
od wielu lat, kiedyś poznaliśmy się na imprezie u znajomego – tak
dobrze naśladował język chorwacki, że przez lata miałam go w
telefonie jako „Chorwata”. Potem wspólnie jeździliśmy na rowerach i
kiedyś zaczął narzekać, że już nie ma siły dojeżdżać do Warszawy,
gdzie grał w zespole impro. Trochę mi o tym opowiadał, ale mnie to
raczej kojarzyło się z Grotowskim.
Czyli dobrze czy źle?
Zupełnie nie moja bajka. Kiedyś z koleżanką, która przyjechała
na warsztaty Chorei, żartowałyśmy sobie z siebie nawzajem: ja do
niej mówiłam „Pani Grotowska”, a ona do mnie „Pani Brecht”.
I co Pani Brecht poradziła narzekającemu
Jackowi?
Żeby założył grupę impro w Łodzi. Niby nie chciał być szefem,
ale za jakiś czas zadzwonił z pytaniem, czy bym w tej grupie
zagrała. Oczywiście powiedziałam, że nie. Ale Jacek przyszedł do
mnie do domu (moja kuchnia to taki mały SPATiF – wszyscy tu
wpadają, bo mieszkam w samym centrum) i pokazał mi grę „Podwójny
dubbing”. Zagraliśmy kilka zdań i mnie to porwało. Miałam przypływ
ekstazy twórczej jak przy pisaniu piosenek.
Pierwsze próby…
Odbyły się w parku 3 Maja, jeszcze w innym składzie. Potem
doszliśmy do wniosku, że grupa powinna się składać z ludzi z
wykształceniem aktorskim. Żeby to nie był kabaret, żeby impro
zakorzenić w teatrze. Jeżeli pada pytanie, czy impro jest bliżej
kabaretu, czy teatru, to odpowiadam, że to raczej kabaret jest
bliżej teatru, bo w obu przypadkach mamy scenariusz.
Ale to pytanie nie padnie. Zapytam za to: czy kabaret
źle wam się kojarzy?
Niekoniecznie, na przykład pan Andrzej Poniedzielski – mam
nadzieję, że się nie obrazi, że łączę go z kabaretem – jest
wspaniały. Uwielbiam go jako poetę, wokalistę (może lepiej
powiedzieć – barda). Gdy miałam 9 lat, śpiewałam w Poczekalni
„Pamiętasz, była jesień”. Śpiewałam, siedząc mu na kolanach na
jakimś nieoficjalnym spotkaniu. Siedzieliśmy przy stoliku z moimi
rodzicami, panią Elą Adamiak i innymi przyjaciółmi ówczesnej
Poczekalni.
W 2014 roku zaczęliście występować w Nowym – też była
jesień.
Jacek zaproponował to Zdzisławowi i ten się zgodził,
aczkolwiek niechętnie (mówię Zdzisław, bo śp. Zdzisław Jaskuła był
moim kumplem, przychodził na moje hip-hopowe koncerty). Na początku
nie był jakimś wielkim zwolennikiem impro, ale się przekonał. Może
przekonała go Sława Lisiecka, która podobno oszalała na naszym
punkcie. Pierwszy raz zagraliśmy 2 listopada, trochę się obawiając,
czy ktoś tego dnia przyjdzie. Ale sala była pełna. W dodatku pewna
dziewczyna, która przyjechała na Wszystkich Świętych do Łodzi z
Barcelony, zabrała na przedstawienie swojego ojca. Nawet się
cieszył, że zabrakło miejsc siedzących, bo mógł w razie czego wyjść
zapalić. Ale nawet nie zauważył, jak minęło 1,5 godziny. Tym ojcem
okazał się Mirosław Kuliś, wydawca „Angory”, który został naszym
mecenasem.
Na czym na co dzień polega wasza praca, jak się
przygotowujecie do spektaklu? Ćwiczycie jakieś
schematy?
Nie, to nie na tym polega, to jest raczej gimnastyka umysłu.
Jakbyśmy chodzili na siłownię dla szarych komórek. Dorośli ludzie
ganiają się w skarpetkach po foyer, bawią się jak przedszkolaki –
ale to są wszystko ćwiczenia umysłu. Mamy różnego rodzaju
wyliczanki, np. „cho no” – stoi się w kółku i wzrokiem wywołuje się
partnera. On woła do nas „cho no” i idziemy na jego miejsce, a on
musi znaleźć kogoś kolejnego. To istotne, że zwracamy się do
konkretnej osoby – podczas przedstawienia to pomaga, bo wiemy, kto
ma odpowiedzieć. Jeśli przy braku scenariusza odpowiedziałyby
cztery osoby naraz, powstałaby kakofonia. Takich gier ćwiczeniowych
jest bardzo dużo.
Skąd je bierzecie? Jest jakiś
podręcznik?
Bardzo wiele przekazał nam Jacek, który poznał je w
poprzedniej grupie. Mamy też w zespole Kasię Chmarę, która jest
żywą encyklopedią impro. Ciągle jeździ na jakieś warsztaty, ciągle
przywozi nowe pomysły. Są też książki o impro, oczywiście po
angielsku. W Stanach ta forma ma już kilkadziesiąt lat.
Aktorzy z teatrów dramatycznych mają swoje nagrody,
pisma, festiwale. W Polsce jest kilkadziesiąt zespołów impro – czy
tworzą jakieś środowisko?
Są niewielkie festiwale połączone z warsztatami. Marzy mi się
zorganizowanie w Łodzi dużego festiwalu impro, ale ciągle brakuje
czasu, by się za to zabrać.
Pisze ktoś recenzje waszych
występów?
Oczywiście, i to same przychylne. Niestety pełne błędów – ta
forma teatru nie jest jeszcze zakorzeniona w świadomości widzów.
Recenzenci mylą nazwy gier, nie wiedzą, na czym one polegają. Z
kolei zaprzyjaźnieni aktorzy po przedstawieniach mówią: fajne, ale
na pewno macie to powymyślane, nas nie oszukacie.
Może nie tyle powymyślane, co oparte na opracowanych
schematach. Na przykład te „Style filmowe i teatralne” –
publiczność na pewno podrzuca za każdym razem mniej więcej to samo,
więc chyba ćwiczycie np. operę?
Staramy się różnicować zadawane style, wybieramy te, które się
nie powtarzają albo sugerujemy publiczności, by podrzuciła coś
innego, bo operę już graliśmy. Ćwiczymy śpiew w ogóle, a nie śpiew
operowy – staramy się po prostu utrzymywać sprawność wokalną.
W końcu jednak zawsze gracie coś podobnego – nie
znudzi się wam?
Krótkich form jest 200–250, więc rzeczywiście się powtarzają.
Dlatego staramy się też grać inne rzeczy, np. „Harolda” – spektakl,
w którym na podstawie jednego słowa rozwijamy całą fabułę. Ma ona
pewien schemat, ale co będzie się działo w poszczególnych scenach –
tego nie wiemy. Gramy też musicale, staramy się cały czas rozwijać.
A co gdy publiczność podpowiada coś głupiego?
Udajecie, że nie słyszycie?
Staramy się przekonać ludzi, że ciekawiej będzie, jeśli wyślą
nas do wnętrza damskiej torebki (autentyczny przykład ze spektaklu)
niż do kibla (powtarzające się życzenie publiczności). Bo co
zabawnego może się tam wydarzyć? Staramy się ten kibel ludziom
wyperswadować, podobnie jak cmentarz czy politykę. Ale jeśli się
uprą, to gramy też scenę na cmentarzu.
Wam też może się czasem coś nie udać, na przykład ktoś
ma zrymować czwarty wers piosenki i nie przychodzi mu nic
sensownego do głowy.
Wtedy próbuje jakoś wybrnąć, czasami nieporadnie. Ale mamy
prawo do nieporadności – taka konwencja i widzowie to rozumieją.
Wtedy śmiejemy się z samych siebie.
Wróćmy na koniec do Panien Wyklętych – projektu, do
którego zaprosił cię Darek Malejonek. Wciąż nagrywacie nowe
płyty…
Wciąż i wciąż! Okazuje się, że historia Polski to studnia bez
dna. Studnia pełna niezwykłych, wzruszających i dramatycznych
historii i postaci. Były "Panny Morowe" o dziewczynach, które na
różne sposoby uczestniczyły w Powstaniu Warszawskim, "Panny
Wyklęte" – o kobietach żołnierzach i kobietach żołnierzy wyklętych,
"Wygnane" o emigrantkach, uciekinierkach i walczących poza
granicami Polski, teraz powstają "Panny Shoah" o Polkach ratujących
Żydów podczas II wojny światowej... To jeden z najcudowniejszych
projektów muzycznych, w jakich mam zaszczyt brać udział.
Jak się czuje ktoś, kto stoi przed tłumem i śpiewa
„Rotę”?
To najpiękniejszy moment w życiu artysty, życzę go wszystkim
kolegom po fachu – kiedy doświadczamy uczucia, że robimy to, co
kochamy, wychodzi nam to całkiem nieźle, odbiorcy są poruszeni
(często do łez), coś się w nich zmienia, a do tego mamy świadomość,
że mówimy o czymś ważnym, że jest to coś więcej niż rozrywka, że
przemycamy kwestie istotne. Wierzę, że dane dobro wraca do nas i że
dążenie do realizacji odpowiedzialności artysty wobec społeczeństwa
zamiast przysłowiowej "kromki chleba" może czasem spowodować, że i
na masło będzie można sobie pozwolić. A nawet jeśli nie, to
będziemy otoczeni ludźmi, którzy się swoją ostatnią kromką z nami
podzielą.