Rozmawiamy ze zgierskim zespołem teatralnym Art.51, który dział przy Miejskim Ośrodku Kultury. Anna Perek, Agata Drewnicz-Kaczmarek i Justyna
Zielińska występują razem od 12 lat, niedawno dołączyła do nich Anna Rogala.
Rozmawiamy ze zgierskim zespołem teatralnym Art.
51, który działa przy Miejskim Ośrodku Kultury.
Anna Perek, Agata Drewnicz-Kaczmarek i
Justyna Zielińska występują razem od 12 lat,
niedawno dołączyła do nich Anna Rogala.
Piotr Grobliński: Zacznijmy od nazwy. Kto krzykiem,
hałasem, alarmem lub innym wybrykiem zakłóca spokój, porządek
publiczny, spoczynek nocny albo wywołuje zgorszenie w miejscu
publicznym,podlega karze aresztu, ograniczenia wolności albo
grzywny. Zakłócacie spokój czy siejecie zgorszenie w miejscu
publicznym?
Agata: Raczej zakłócamy spokój niż siejemy zgorszenie, chociaż
na początku, kiedy ta nazwa powstała, miałyśmy też takie ambicje,
żeby siać zgorszenie. Przeszło nam z wiekiem i dojrzałością. Ale
spokój cały czas zakłócamy – spokój myślenia, lubimy wybić naszą
publiczność z jakiegoś porządku, schematu. Anna P.: Myślę,
że zakłócamy też ten spokój w nas, same sobie burzymy porządek.
Praca nad spektaklami do tego nam służy, żeby całkiem nie
zdziadzieć.
Chyba nie zbabieć… Nazwa sugeruje, że to teatr
buntowniczy. Wasz bunt się wypala czy narasta?
Anna P: Na początku była w nas ochota, żeby to było
rewolucyjne, wykrzyczane, punkowe. Formalnie też w tę stronę
szłyśmy, były gołe piersi za folią, głowy wsadzane w akwarium. Z
czasem bunt stał się może mniej widoczny, ale nadal w nas jest.
Bunt w sensie niezgody na różne rzeczy, które nas otaczają. To w
nas zostało.
Jak to się wszystko zaczęło? Debiutowałyście w teatrze
Orfa.
Agata: Każda z nas ma trochę inną przeszłość teatralną, ale
wszystkie byłyśmy w Orfie. Najpierw była Anka Rogala, potem ja,
potem Justyna, na koniec Ania. W tym miejscu się spotkałyśmy,
robiąc przedstawienia z Marianem Glinkowskim, który w pewnym
momencie zachęcił mnie, Ankę (Perek) i Justynę do robienia własnego
projektu i był duchem sprawczym pierwszego naszego spektaklu.
Myślałem, że to był bunt przeciw autorytetowi
szefa.
Anna P.: Właśnie nie. Marian Glinkowski widział, że we trzy
się dobrze dogadujemy i że może coś z tego będzie. Zachęcał nas do
pracy nad swoim spektaklem, na początku z myślą, że on to będzie
reżyserował, że w pewnym momencie się włączy. Ale gdy w końcu
przyszedł na próbę, to stwierdził, że właściwie on nie ma już nic
do roboty i że mamy to same skończyć.
Agata: Przez jakiś czas łączyłyśmy granie w obu grupach, więc
nie ma co mówić o sprzeciwie.
A kto jest waszym liderem?
Wszyscy: Anka Perek.
Anna P.: Myślę, że to nasz wspólny projekt, każda wnosi tu coś
innego. Nie mamy silnego reżysera, który przychodzi i mówi, czego
chce, który wie od A do Z, co zrobimy. U nas wszystko powstaje
wspólnie, ja może się czasem zapędzam, dziewczyny mnie hamują.
To teraz spytam drugą Annę – Rogalę: Towarzyszyłaś
temu zespołowi jako krytyk przez 10 lat, a teraz dołączasz, bo…
nareszcie dorosły do poziomu twoich oczekiwań?
Anna R.: To raczej ja do tego dojrzałam. Po odejściu z Orfy
nie grałam na scenie przez jakiś czas, zawsze za tym trochę
tęskniąc. To, że dziewczyny mnie zaprosiły do współpracy, to jest
efekt powolnego zbliżania się, które nie było zaplanowane. Nie
pisałam pochwalnych tekstów na temat ich przedstawień z taką myślą,
że może kiedyś do nich dołączę. To rodziło się naturalnie. Ten
teatr mnie zawsze poruszał, bardzo lubiłam tę formę pracy,
jednocześnie wydawała mi się ona obca, trudna, niesamowita.
Myślałam, że ja bym się w tym nie odnalazła. Potem miałam
zastępstwo za Agatę, a potem dziewczyny mnie zaprosiły.
Anna P.: Ta możliwość, żeby występować w 4 osoby i zmienić
układ, to było na pewno interesujące. Ale wcześniejsze próby
włączenia nowych osób do naszej pracy się nie udawały. Z Anką się
udało, bo byłyśmy bliżej prywatnie, a z tego właśnie zrodził się
nasz teatr – z osobistych doświadczeń. Jesteśmy przyjaciółkami,
mamy podobne spojrzenie na świat, przeżywamy podobne problemy.
A czemu w składzie nie ma żadnego
mężczyzny?
Justyna: Faceci się pojawiali w naszych działaniach, ale
właśnie nie było tego czegoś, porozumienia.
Anna P: Byłyśmy bardzo otwarte, bo faceci zawsze wnoszą trochę
innej energii. Może te oskarżenia o feminizm by się wtedy
skończyły.
Justyna: Z drugiej strony to fajnie robić teatr kobiecy. Mnie
to określenie nie przeszkadza, odnajduję się w tych działaniach
feministycznych.
Rysuje się, jak widzę, linia podziału – Anka chce
uciec od feminizmu, a Justyna jest z niego dumna.
Anna P: Myślę, że to się nie kłóci. To, że jesteśmy silnymi
babkami, razem pracujemy i w jakimś stopniu ta kobieca formuła się
sprawdza, to jedna sprawa. A druga to irytujący fakt, że ktoś
nazywa nas teatrem feministycznym i chce na tym stwierdzeniu
skończyć dyskusję na temat naszych spektakli.
Gdy się umawialiśmy na ten wywiad, to
zaproponowałyście czas i miejsce: o 17.00 w ogrodzie MOK-u, bo tak
nam pozwalają dzieci. Typowy teatr feministyczny.
(śmiech) Anna R: To jest teatr robiony przez kobiety, które są
matkami. Nie ma od tego łatwej ucieczki. Wracając do mężczyzn: to
jest praca bardzo skoncentrowana na sobie, bardzo osobista i też
dzięki temu, że jesteśmy w swoim gronie, ona może być szczera i
otwarta. Gdyby był mężczyzna, byłby jakiś wstyd chyba, i on, i my
nie moglibyśmy się dość otworzyć.
Anna P: Szczególnie, że to nie jest praca jak na warsztatach,
robienie scenek. My spotykamy się na gruncie prywatnym i rozmawiamy
o intymnych rzeczach. Z tego wyrasta nasz teatr.
Będzie spektakl o dzieciach?
Agata: Już w Extra Virgin było o dzieciach, o tym,
jak wychowywać córkę. Wtedy Justyna miała małą Łucję. Teraz dzieci
przybyło, więc już tak ten temat nie inspiruje.
To ile macie tych dzieci?
Anna P: A to wywiad na Pudelka?
Na Pudelka to bym zapytał o psy, tutaj pytam
o dzieci, bo to ciekawy kontekst…
Anna P: Ja mam jedno, dziesięciotygodniowe – ma na imię
Jan.
Anna R: Ja mam córkę Kalinę, która skończy niedługo 3
lata.
Agata: Syn Piotr lat 8, syn Stanisław lat 2,5.
Justyna: Ja mam dziewięcioletnią córkę Łucję.
Jak przebiega wymyślanie spektaklu? Ostatnio widziałem
wasz Plan B, spektakl, którego tematem było
mieszkanie (czym jest, jak jego styl przekłada się na styl życia).
Któraś z was zaproponowała taki temat czy może coś was do tego
popchnęło?
Agata: Ja byłam wtedy na urlopie macierzyńskim, miałam małe
dziecko i poczułam się w moim mieszkaniu jak w klatce, która mnie
zamyka i ogranicza. To się zbiegło z tym, że Justyna dostała swoje
pierwsze mieszkanie, Anka miała dużą swobodę, bo mieszkała sama. Te
nasze sytuacje się nałożyły…
Anna P: Potem doszły lektury różnego rodzaju i myśl, żeby to
rozszerzyć, nadać uniwersalny charakter. Bo przecież nie chcemy
pozostać na poziomie najprostszych, prywatnych spostrzeżeń.
Anka R: Mnie też zawsze ciekawiło, jak te spektakle powstają,
kiedy byłam na zewnątrz. Przez długi czas obserwowałam Art.51 i się
nim fascynowałam, mogę szczerze to powiedzieć. Byłam poruszona
każdym ich spektaklem, rozmyślałam o nich. Teraz zrozumiałam, że to
dlatego jest takie mocne, że my rozmawiamy, a rozmawiając
sprawdzamy, co jest naszym tematem na dziś. Nie szukamy tematu.
Łatwiej jest nad czymś pracować, gdy to jest ważne, prawdziwe dla
wszystkich.
Jak was oglądać? Mam kłopot, żeby nie przeoczyć
waszych propozycji. Kiedy i gdzie gracie?
Anna P: Ponieważ wszystkie nasze premiery powstały w zgierskim
MOK-u, na Scenie Na Strychu, to jesteśmy uwarunkowane pogodą –
gramy od kwietnia do października z przerwą na wakacje. A poważnie
mówiąc: w Zgierzu wystarcza publiczności na 3-4 grania, bywamy też
w Łodzi, Teatr Szwalnia nas zaprasza. Poza tym staramy się grać na
festiwalach w Polsce.
I tu moje prowokacyjne nieco pytanie: czy ten
festiwalowy charakter nie odbija się na poetyce? Podświadomie lub
świadomie pewne wasze decyzje artystyczne mogą być dostosowywane do
festiwalowego formatu, tzn. 40 minut maksimum, oszczędna
scenografia, którą można wszędzie przewieźć…
Anna P: Coś w tym jest. Jeżeli chodzi o czas, to nigdy nam nie
starczało inwencji na więcej niż 40 minut. To nie wynika z
uwarunkowań festiwalowych. Ale o tym, żeby się spakować i móc
jechać – o tym myślimy. Bo jak mówiłam, w Zgierzu możemy zagrać 3
razy. Ale jeśli chodzi o dobór tematu czy formy, to nie sądzę, żeby
to było pod festiwale.
Anna R: Scenografia jest minimalistyczna, bo taka najlepiej
nam służy, wpisuje się w język naszego teatru. Dopiero w drugiej
kolejności bierzemy pod uwagę sprawy techniczne – gdy ją wymyślimy,
to robimy oczywiście tak, by łatwo było ją przewozić. Anna P: Nigdy
nie miałyśmy realistycznej, bogatej scenografii – to jest związane
z formą naszych przedstawień.
Agata: Poza tym nie mamy kasy…
Justyna: Taka rozbudowana scenografia też warunkuje sposób
gry.
Zamiast scenografii – projekcje…
Anna P: Lubimy środki multimedialne. Można nam zarzucić, że w
każdym spektaklu coś tam gra: jest ekran i wideo. Ale to też wynika
z poetyki, której się dopracowałyśmy.
Anna R: To wynika z faktu, że żadna z nas nie ma myślenia
obrazowego. Gdzie indziej powstaje ta siła przekazu. O scenicznych
obrazach myślimy na końcu.
Agata: Bardziej myślimy o znaczeniach.
Justyna: O emocjach.
Anna R: Anka może najbardziej myśli obrazami, ale chodzi jej
bardziej o konstrukcję, o układy formalne, a nie o obrazową
metaforę.
To ciekawe, bo off kojarzył mi się bardziej z teatrem
plastycznym. Mądzik, ci wszyscy naśladowcy Kantora, nawet Akademia
Ruchu – wszystko oparte na plastyce. Macie jakieś wzorce, swoich
mistrzów?
Anna R.: Akademia Ruchu.
Anna P.: Miałam różne fazy: fascynowałam się Grotowskim,
Komuną Otwock i Akademią Ruchu też. Ale nie ma tu chyba
bezpośredniego wpływu.
Środki multimedialne, wystudiowane sesje, do tego
dołóżmy organizowany przez was festiwal Ogień w głowie.
Może powinniście zająć się filmem?
Anna P.: Multimedia służą nam tylko do tworzenia dystansu,
dodatkowych kontekstów, ale nie są jakoś wartościowe filmowo.
Anna R.: Te spektakle są budowane na dużym kontakcie z widzem
– film nie ma tego aspektu. Chociaż dziewczyny nagrywały sekwencje
do przedstawień.
Robicie teatr dla siebie czy dla widza? Niektórzy
dłużej jadą na wasz spektakl niż później go oglądają – myślicie o
nich?
Anna P.: Dla siebie w pewnym stopniu. Ale przecież mogłybyśmy
to dla siebie zakończyć na etapie rozmowy na tematy, które nas
poruszają, i dalej już nie wałkować tego, nie cierpieć (bo robienie
spektaklu boli), więc chyba robimy przede wszystkim dla widza. Cały
czas zadajemy sobie pytanie, czy to jest zrozumiałe, czy ta
konstrukcja jest logiczna, czy to poruszy, czy będzie czytelne. W
tym ostatnim spektaklu mamy dyskusję z widzami na temat pamięci –
bardzo uważałyśmy, żeby widzowie nie poczuli się przez nas
wykorzystani. Publiczność jest dla nas ważna. Jeśli wyczerpujemy
emocjonalnie i intelektualnie temat i stawiamy ważne dla nas
pytania, a zajmuje to nam tylko pół godziny, to trudno. Moim
zdaniem postępujemy uczciwie wobec widzów, nie przedłużając
przedstawienia na siłę.
Mówicie o sobie czy stawiacie widzom
pytania?
Agata: Wychodzimy od swojego przykładu, ale na tym się to nie
kończy. Pytanie wychodzi do ludzi z naszych historii, ale widz
gdzieś tam sobie je przełoży na swoją sytuację, siebie też w tym
zobaczy.
To jakie pytanie jest postawione w najnowszym
przedstawieniu „A wersja”?
Anna R: Czy mamy świadomość tego, w jakim stopniu historia,
którą sobie opowiadamy lub o sobie opowiadamy innym, kształtuje
nasze życie? I czy wiemy, że to jest historia, opowieść…? Na ile
mamy świadomość, że to nas wsadza w pewną koleinę? Buduje nasze
wybory społeczne, rodzinne.
Czym jest dla was wychodzenie na scenę i pokazywanie
się? Jest w tym jakaś próżność?
Anna R: Kiedyś dużo było w tym próżności, a teraz nawet
czasami się wstydzę, myślę, jak mogę być odebrana. To są na tyle
osobiste i odarte z teatru rzeczy, że próżność musimy zostawić.
Kiedy grasz w spektaklu, gdzie forma teatralna jest silna i nie
idziesz za sobą, tylko za pewną postacią, to rola cię niesie i
trema znika. Natomiast nasz teatr nie daje tego komfortu, tu cały
czas musisz wracać do siebie, obnażać swoje wnętrze.
Agata: Ja się bardzo denerwuję przed każdym graniem. To jest
przezwyciężanie swoich kompleksów, lęków. Nie wiem, czy
terapeutyczne, to chyba za dużo powiedziane, ale takie mierzenie
się ze swoją słabością, z ograniczeniami. Anna P: Dla mnie
ważne jest to, co chcemy przekazać, odzew od publiczności,
możliwość rozmowy. Ale prawda jest też taka, że zawsze myślimy,
żeby ładnie wyglądać, na przykład na zdjęciach. Do tej pory lubimy
się fotografować. Chyba trzeba będzie zrobić nową sesję w nowym
składzie.
Justyna: Na temat wyglądania: mamy do siebie duży dystans.
Pamiętam, jak po Extra Virgin jakaś dziewczyna z sali
powiedziała, że jestem gruba i jak ja się nie wstydzę występować
rozebrana, że to obleśne. Ani mnie to nie zabolało, ani nie
zakłóło, bo sens, jaki za tym szedł, uzasadniał moje postępowanie.
Wygląd był rzeczą drugorzędną.
Anna R.: O próżności można mówić w tym sensie, że wydaje się
nam, że mamy coś do powiedzenia.
Co robicie w kulturze poza teatrem? Festiwal „Ogień
głowie”, organizujecie protesty? Ostatnio spotkaliśmy się na
ulicznej manifestacji.
Anna P.: Nasz teatr jest współorganizatorem „Ognia w głowie”,
czyli przeglądu filmów amatorskich. Angażujemy się w festiwal
teatralny „Słodkobłękity”, czujemy się tam gospodarzami, witamy
gości. Od kilku lat robimy też happeningi na „Stachuriadzie”.
Agata: Protest był skierowany przeciw byłej pani prezydent i ona
wybory przegrała, więc w pewnym sensie protest zakończył się
sukcesem, jakoś obroniliśmy niezależność MOK-u. Uniesione falą tego
sukcesu, próbowałyśmy wywołać dyskusję środowiskową na temat
zgierskiej kultury. Odbyła się pierwsza debata i miało się to
przerodzić w Forum Kultury, gdzie mieliśmy wypracować strategię dla
Rady Miasta. Ale zapału nie starczyło na długo…
Justyna: Ja się wyłączyłam, jeśli chodzi o działania w
mieście. Jestem trochę poza tym.
Ja byłem pod wrażeniem organizacji waszego pochodu. W
Łodzi fakt, że jakaś instytucja kultury ma kłopoty, nigdy nie
spowodowałby wyjścia na ulicę 200 osób (uwzględniając różnicę w
liczbie mieszkańców, to byłoby 2000 ludzi). Zgierz wydawał mi się
pozytywnym przykładem zaangażowania.
Anna P.: Ten pochód pokazał, że mamy zjednoczone środowisko,
które się angażuje. Gorzej z takim myśleniem perspektywicznym,
stworzeniem strategii rozwoju przez kulturę.
Agata: Spotykamy się, robimy akcję – jest fajnie. Takie rzeczy
się udają. Ale stworzyć jakieś ramy stałej pracy, wypracować
rozwiązania – to nas trochę przerosło.
Zgierz to dobre miasto dla kultury?
Anna R: Nie najgorsze. Kiedyś bym narzekała, że tu się nic nie
dzieje, ale się przeprowadziłam i patrzę teraz z innej perspektywy.
Myślę, że Zgierz jest dobrym miastem, ma środowisko, które się
interesuje organizowanymi tutaj imprezami. Bo można coś zrobić ze
środków takich czy owakich, ale co z tego, skoro przyjdzie kilka
osób. W Zgierzu zawsze jest publiczność, rozmowa.